W trakcie jednej rozmowy z moim ojcem
poruszyliśmy temat muzyki, która nie potrafi się nam w ogóle znudzić,
choćbyśmy słuchali jej po tysiąc razy. Jeśli chodzi o mnie, z niektórymi
klasykami mam tak, że pomimo wielkiego szacunku i sympatii, czasem
muszę sobie zrobić od nich przerwę (nawet na kilka miesięcy), aby potem
wrócić i znów czerpać z nich pełną radość. Wracając do konwersacji, to
dla mnie żadne zaskoczenie, że mój ojciec powiedział o utworach Dire Straits.
Dobrze go rozumiem, choć może nie łączy mnie aż tak mocna więź z
twórczością Marka Knopflera. Zacząłem myśleć o swoim przykładzie i
postanowiłem postawić poprzeczkę wyżej. Czy jest taka płyta, która
niczym stara anegdota zawsze sprawia mi tę samą radość? Czasem wracam do
płyt dla 2-3 utworów, po czym słucham czegoś innego. Czy istnieje taki
krążek, który załaduję i nigdy nie będę miał ochoty go przełączyć,
ponieważ chęć posłuchania go do końca jest silniejsza? Tak - oto Siamese
Dream.