Dzień, w którym nie czuję żadnej winy słuchacza jest dniem, w którym
na warsztat biorę Call-Me-Maybe-girl. Może Carly Rae Jepsen nie jest już taka
najmłodsza, nawet w 2011 roku okres nastoletni miała już daleko za sobą, ale od
wydania jej największego hitu ciągnie się za nią niechlubna plakietka jednego
niedojrzałego skoku w muzycznej karierze. Czuję się współwinowajcą. Po wnikliwej analizie refrenu oszacowałem nie
tylko, że Carly nie ma mi nic do zaoferowania, ale że to kolejny rynkowy one
hit wonder. Myślicie, że sprawdziłem płytę „Kiss”? Znowu musiałem sobie przypomnieć ten tytuł,
po pięciu latach nawet się do niej nie zbliżyłem, bo jej autorka wywoływała we
mnie skojarzenia taniej muzyki, która sprawdzi się tylko na Disney Channel. Tak
łatwo jest mi zaszufladkować artystę i automatycznie odrzucać jego kolejne
propozycje, ale nie jest to tekst o moim wadliwym guście. No to dlaczego dwa
lata temu sięgnąłem po E·MO·TION? Nie pamiętam, naprawdę.