banner 03

sobota, 23 grudnia 2017

Recenzja: Carly Rae Jepsen - E·MO·TION








Dzień, w którym nie czuję żadnej winy słuchacza jest dniem, w którym na warsztat biorę Call-Me-Maybe-girl. Może Carly Rae Jepsen nie jest już taka najmłodsza, nawet w 2011 roku okres nastoletni miała już daleko za sobą, ale od wydania jej największego hitu ciągnie się za nią niechlubna plakietka jednego niedojrzałego skoku w muzycznej karierze. Czuję się współwinowajcą.  Po wnikliwej analizie refrenu oszacowałem nie tylko, że Carly nie ma mi nic do zaoferowania, ale że to kolejny rynkowy one hit wonder. Myślicie, że sprawdziłem płytę „Kiss”?  Znowu musiałem sobie przypomnieć ten tytuł, po pięciu latach nawet się do niej nie zbliżyłem, bo jej autorka wywoływała we mnie skojarzenia taniej muzyki, która sprawdzi się tylko na Disney Channel. Tak łatwo jest mi zaszufladkować artystę i automatycznie odrzucać jego kolejne propozycje, ale nie jest to tekst o moim wadliwym guście. No to dlaczego dwa lata temu sięgnąłem po E·MO·TION? Nie pamiętam, naprawdę.


Jedynym słabym śladem w mojej pamięci jest singiel „Run Away With Me”, ale jego przecież też musiałem jakoś poznać. Na pewno nie usłyszałem go nigdy w radiu - może chciałem się pośmiać? Chciałem się ukarać, ale na inny sposób niż przez losowość „Call Me Maybe”? Jakoś do tego doszło, ale nie udało mi się zrealizować swoich zamiarów. Zamiast tego zobaczyłem teledysk pełen turystycznych przygód, wywołujący we mnie pozytywne emocje. Ale muzyka wywołała ich jeszcze więcej. Jedną z moich największych słabości jest atmosfera miejskiej nocy, kiedy widać nie za wiele, a każde źródło światła generuje własny nastrój. Odsłuch pierwszego utworu na E·MO·TION jest jak wjazd do miasta neonów z wielką dyskotekową kulą w samym centrum. Nie przeszkadza mi saksofonowa klisza (tak, mam na myśli pewien utwór Katy Perry), bo bez niej trudno o lżejsze wprowadzenie do wspomnianego świata, a tak poza tym nikt nie powie mi, że te pierwsze sekundy nie wpadają w ucho - o to przecież chodzi w popie. Nie przeszkadza mi to, że ktoś mógłby nazwać mnie hipokrytą, bo przecież „Run Away With Me” ma całkiem podobną konstrukcję do „Call Me Maybe”, czyli ciche zwrotki prowadzące do głośnego refrenu. Ale to nie jest to samo. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że zwrotki „Call Me Maybe” są jedynie szybkim pretekstem, by do w mig znaleźć się w refrenie, który zna już każdy. Przejścia między częściami „Run Away With Me” są gładsze, a zwrotki zamiast wysokiego napięcia budują głębię tego numeru. W końcu nie przeszkadza mi to, że treść wydaje się naiwna. Oczywiście, że taka jest. Miłość jest ślepa, ale kocha podróżować - tak uważa Carly.

Ostatnio rozpisałem się tak o jednym utworze chyba w przypadku „Mural” od Lupe’a Fiasco, ale zarówno tam, jak i tutaj przyczyna jest taka sama. Pierwszy utwór E·MO·TION rozpędza płytę oraz podnosi oczekiwania - powiedziałbym, że w moim przypadku nawet do niezdrowego poziomu. Dlatego jestem Carly wdzięczny za to, że drugim utworem nie został „I Really Like You”, co z punktu widzenia popkulturowego marketingu byłoby logicznym posunięciem. Uśmiecham się, pisząc te słowa, bo wydaje mi się, że słyszałem ten kawałek, zanim w ogóle dowiedziałem o istnieniu E·MO·TION. Był to jedyny numer na tej liście, który można było usłyszeć w polskich radiostacjach. Co sobie wtedy pomyślałem? Że to jedyny kierunek, jaki mogła obrać - znów postawić na prostą i nieco głupkowatą piosenkę. W skrócie: to nie sprawiło, że stałem się fanem Carly Rae Jepsen. Ułożenie „I Really Like You” w odpowiednim kontekście pozwoliło mi jednak spojrzeć na ten singiel przychylniejszym okiem. Myślę, że to zgrabne połączenie przebojowości „Call Me Maybe” z klimatem tej płyty. To dobrze wkomponowany utwór, ale E·MO·TION ma do zaoferowania jeszcze lepsze pozycje.

Właśnie złapałem siebie na gorącym uczynku. Zapomniałem, że tytułowy „Emotion”, rozdzielający dwa wyżej opisane single, również promował ten krążek, czyli marketingowe pozycjonowanie na tracklistach wciąż ma się dobrze. Wierzę, że umknęło mi to, bo w przeciwieństwie do poprzednich utworów ten nie wydaje mi się radiowy. Nie są to słowa krytyki. Bardzo odpowiada mi sposób, w jaki zostało rozłożone tempo płyty, przede wszystkim w jej pierwszej części. „Emotion” precyzuje motyw przewodni, na wypadek gdyby tytuł i podręcznikowa definicja słowa zawarte na okładce was jeszcze nie przekonały. Jednocześnie oddziela od siebie dwa przeboje, co moim zdaniem ma dobry wpływ na łatwość przyswajania płyty. Podobną rolę spełnia też utwór „All That”, kolejna intymniejsza propozycja (chociaż tutaj każdy kawałek jest przynajmniej odrobinę intymny) pomiędzy bardziej dyskotekowymi „Gimmie Love” i „Boy Problems”. Prawdziwa siła E·MO·TION tkwi w początku płyty: „Run Away With Me” to gwiazda wieczoru, ale zaczyna też ciąg bardzo dobrych, pomysłowych i, co najważniejsze, przystępnych numerów do „Making the Most of the Night” włącznie - w porywach dorzucam też „Your Type”, mimo że czasem wydaje mi się, że to już jest moment spadku formy. Do tego momentu z każdego utworu potrafię wymienić minimum jedną melodię, która trafia w mój popowy gust, najczęściej jest to motyw przewodni, więc nie mam żadnych argumentów przeciwko ich przebojowości. Edycja standardowa krążka zawiera 12 utworów, z czego pierwsze osiem tworzy wspomnianą przeze mnie serię bez pudła. Całkiem prosty rachunek, tylko że zdecydowałem się na recenzję wersji z rozszerzoną tracklistą, która stała się tak powszechna, że głupio mówić o niej jako edycji deluxe.

Gdybym to ja kierował kampanią marketingową E·MO·TION, pierwszym singlem byłby „Boy Problems”. To jakiś skandal, że oficjalnie wydano go niemal rok po premierze, podczas gdy jest on bardziej taneczny i rozkręca się szybciej niż „I Really Like You”. Jeszcze nigdy nie identyfikowałem się tak z utworem, którego treść nijak nie przekłada się na moje życie. To czysta przyjemność słuchać takiej mieszanki energii, emocjonalnego wokalu Carly i kumulacji przebojowych melodii. W muzyce popularnej śpiewane „na na na” można już uznać za kliszę, a jednak w „Boy Problems” udało się je przemycić tak, że sprawia radość oraz wydaje się w pełni naturalne. Określiłem już muzyczny krajobraz tworzony przez wokalistkę na całym albumie, ale podałem jeszcze jednej istotnej dla mnie informacji. Wydaje mi się, ze głównym źródłem inspiracji E·MO·TION jest taneczna strona lat 90. Mimo że w obecnej dekadzie odwzorowanie muzyki sprzed 25-30 lat stało się całkiem modne, nie posądzam Carly o dopasowanie się na siłę do współczesnych trendów. Myślę, że tą płytą stworzyła sobie niszę, w której może być królową swoich czasów. Co dla mnie ważniejsze, jest to nisza, dostarczająca mi pokłady nostalgii do pierwszej dekady mojego życia. Tak wiele słychać ukłonów do lat 90., że można to uznać za prawdziwy hołd. Jednym z najklarowniejszych przykładów jest refren „Making the Most of the Night”, brzmiący jakby został wyjęty z tamtych list przebojów. Jeśli komuś mało jest dowodów, polecam „I Didn’t Just Come Here to Dance” - wszystkie zabiegi produkcyjne aż wykrzykują dekadę, którą mają przypominać. W całym zestawieniu to chyba jedyny utwór, stylizowany bardziej na didżejski miks niż kompozycję skupioną na tekście Carly, ale przyjmuję go jako rozszerzenie kalejdoskopu emocji. I również przez to nie będę uznawać albumu z 12 piosenkami za wersję definitywną.

Dlaczego E·MO·TION tak bardzo spodobał się krytykom? Chwaliłem produkcję, ale Carly Rae Jepsen odgrywa wielką rolę swoim sposobem wykonań. Zaprosiła co prawda do współpracy sporą ekipę producencką, ale wokalnie to jedyny filar, podtrzymujący jakość krążka. Nie postawiła na trend featuringowy - niedawno dowiedziałem się, że w „Boy Problems” krótki występ zalicza Sia, ale trudno nazwać to czymś więcej niż symbolicznym wkładem. Występy solo Carly mają w sobie tyle różnorodności, że jej zaangażowanie zasługuje na uznanie. Właśnie „zaangażowanie” to słowo-klucz. W dzisiejszych czasach trudno zaakceptować teorię, że każdy tekst śpiewany przez artystę został napisany na podstawie osobistych przeżyć i jest wykonywany prosto z serca. Odczuwam jednak, że Carly śpiewa przekonująco i wokalnie wczuwa się w emocje, które przekazuje. Nagrać album o emocjach i śpiewać na nim w sposób monotonny to tak jakby kupić akwarium bez zamiaru wpuszczenia do niego rybek. Jedyny constans to motyw przewodni, co jest kolejnym punktem, wpływającym na przychylność ze strony innych recenzentów oraz także ode mnie. Każda piosenka opowiada osobną historię, ale wszystkie historie wydarzyły się w tym samym muzycznym świecie. Rynek muzyczny naszych czasów promuje raczej różnorodność, ale kanadyjska wokalistka zdecydowała się na jednolity styl produkcji, za co ma u mnie wielki szacunek.

Dlaczego E·MO·TION się nie sprzedał? Tak, tak - miał zdecydowanie gorsze wyniki od Kiss i przyjąłem to ze zdziwieniem. Uważam, że płyta Carly Rae Jepsen w wyniku swojej indywidualności poszła pod prąd i niestety na tym ucierpiała. Moim zdaniem istnieją dwa podstawowe sposoby, by zaistnieć w dzisiejszym mainstreamie: albo być w jakiś sposób wulgarnym, albo do przesady spektakularnym. Carly nie wpisała się w żaden z powyższych trendów, zamiast tego wybrała czystą przebojowość. Artystka nie zaszokuje Was ani nie powali na kolana potężnym głosem, ale w zamian oferuje piosenki o nastoletniej miłości wykonane wciąż młodym głosem. Może to monotonność przeszkodziła jej w odniesieniu sukcesu? Chyba nie, przecież piosenki miłosne zawsze będą królować na listach przebojów jako najbardziej uniwersalne numery. Czy zawiódł marketing? Sam wybór singli był naprawdę dobry, zresztą trudno tu spudłować - właśnie nie mogę wyrzucić z głowy części „Paint me up!” śpiewanej w piosence „Favourite Colour”. Nie potrafię wskazać konkretnego powodu, dlaczego się nie udało. Wiem natomiast, że jest mi z tego powodu nieco przykro.


Choć monotematyczna i odrobinę za długa, ostatnia płyta Carly Rae Jepsen oczarowała mnie na tyle, by przestać myśleć o niej jak o winnej przyjemności. Można powiedzieć, że w pewnym sensie zrobiła ze mnie poptymistę - na pewno zwiększyła szansę na moje zainteresowanie twórczością artystów, w których nie pokładam zbyt wielkiej nadziei. W przypadku twórczości wokalistek ktoś mógłby mi zarzucić, że chwalę, bo podobają mi się wizualnie. Dobrze, na okładce Carly ma bardzo zgrabne nogi, ale ta obserwacja nie stanowi o sile tego krążka. Nie potrzeba żadnych obrazków, aby wpłynąć do nocnego dyskotekowego świata E·MO·TION w poszukiwaniu dreszczy oraz, rzecz jasna, emocji.




Ocena: 8/10




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz