Dzień, w którym nie czuję żadnej winy słuchacza jest dniem, w którym
na warsztat biorę Call-Me-Maybe-girl. Może Carly Rae Jepsen nie jest już taka
najmłodsza, nawet w 2011 roku okres nastoletni miała już daleko za sobą, ale od
wydania jej największego hitu ciągnie się za nią niechlubna plakietka jednego
niedojrzałego skoku w muzycznej karierze. Czuję się współwinowajcą. Po wnikliwej analizie refrenu oszacowałem nie
tylko, że Carly nie ma mi nic do zaoferowania, ale że to kolejny rynkowy one
hit wonder. Myślicie, że sprawdziłem płytę „Kiss”? Znowu musiałem sobie przypomnieć ten tytuł,
po pięciu latach nawet się do niej nie zbliżyłem, bo jej autorka wywoływała we
mnie skojarzenia taniej muzyki, która sprawdzi się tylko na Disney Channel. Tak
łatwo jest mi zaszufladkować artystę i automatycznie odrzucać jego kolejne
propozycje, ale nie jest to tekst o moim wadliwym guście. No to dlaczego dwa
lata temu sięgnąłem po E·MO·TION? Nie pamiętam, naprawdę.
Jedynym słabym śladem w mojej pamięci jest singiel „Run Away With Me”,
ale jego przecież też musiałem jakoś poznać. Na pewno nie usłyszałem go nigdy w
radiu - może chciałem się pośmiać? Chciałem się ukarać, ale na inny sposób niż
przez losowość „Call Me Maybe”? Jakoś do tego doszło, ale nie udało mi się
zrealizować swoich zamiarów. Zamiast tego zobaczyłem teledysk pełen
turystycznych przygód, wywołujący we mnie pozytywne emocje. Ale muzyka wywołała
ich jeszcze więcej. Jedną z moich największych słabości jest atmosfera
miejskiej nocy, kiedy widać nie za wiele, a każde źródło światła generuje
własny nastrój. Odsłuch pierwszego utworu na E·MO·TION jest jak wjazd do miasta
neonów z wielką dyskotekową kulą w samym centrum. Nie przeszkadza mi
saksofonowa klisza (tak, mam na myśli pewien utwór Katy Perry), bo bez niej
trudno o lżejsze wprowadzenie do wspomnianego świata, a tak poza tym nikt nie
powie mi, że te pierwsze sekundy nie wpadają w ucho - o to przecież chodzi w
popie. Nie przeszkadza mi to, że ktoś mógłby nazwać mnie hipokrytą, bo przecież
„Run Away With Me” ma całkiem podobną konstrukcję do „Call Me Maybe”, czyli ciche
zwrotki prowadzące do głośnego refrenu. Ale to nie jest to samo. Nie mogę
pozbyć się wrażenia, że zwrotki „Call Me Maybe” są jedynie szybkim pretekstem,
by do w mig znaleźć się w refrenie, który zna już każdy. Przejścia między
częściami „Run Away With Me” są gładsze, a zwrotki zamiast wysokiego napięcia
budują głębię tego numeru. W końcu nie przeszkadza mi to, że treść wydaje się
naiwna. Oczywiście, że taka jest. Miłość jest ślepa, ale kocha podróżować - tak
uważa Carly.
Ostatnio rozpisałem się tak o jednym utworze chyba w przypadku „Mural”
od Lupe’a Fiasco, ale zarówno tam, jak i tutaj przyczyna jest taka sama.
Pierwszy utwór E·MO·TION rozpędza płytę oraz podnosi oczekiwania -
powiedziałbym, że w moim przypadku nawet do niezdrowego poziomu. Dlatego jestem
Carly wdzięczny za to, że drugim utworem nie został „I Really Like You”, co z
punktu widzenia popkulturowego marketingu byłoby logicznym posunięciem.
Uśmiecham się, pisząc te słowa, bo wydaje mi się, że słyszałem ten kawałek,
zanim w ogóle dowiedziałem o istnieniu E·MO·TION. Był to jedyny numer na tej
liście, który można było usłyszeć w polskich radiostacjach. Co sobie wtedy
pomyślałem? Że to jedyny kierunek, jaki mogła obrać - znów postawić na prostą i
nieco głupkowatą piosenkę. W skrócie: to nie sprawiło, że stałem się fanem
Carly Rae Jepsen. Ułożenie „I Really Like You” w odpowiednim kontekście
pozwoliło mi jednak spojrzeć na ten singiel przychylniejszym okiem. Myślę, że
to zgrabne połączenie przebojowości „Call Me Maybe” z klimatem tej płyty. To
dobrze wkomponowany utwór, ale E·MO·TION ma do zaoferowania jeszcze lepsze
pozycje.
Właśnie złapałem siebie na gorącym uczynku. Zapomniałem, że tytułowy
„Emotion”, rozdzielający dwa wyżej opisane single, również promował ten krążek,
czyli marketingowe pozycjonowanie na tracklistach wciąż ma się dobrze. Wierzę,
że umknęło mi to, bo w przeciwieństwie do poprzednich utworów ten nie wydaje mi
się radiowy. Nie są to słowa krytyki. Bardzo odpowiada mi sposób, w jaki
zostało rozłożone tempo płyty, przede wszystkim w jej pierwszej części.
„Emotion” precyzuje motyw przewodni, na wypadek gdyby tytuł i podręcznikowa
definicja słowa zawarte na okładce was jeszcze nie przekonały. Jednocześnie
oddziela od siebie dwa przeboje, co moim zdaniem ma dobry wpływ na łatwość
przyswajania płyty. Podobną rolę spełnia też utwór „All That”, kolejna
intymniejsza propozycja (chociaż tutaj każdy kawałek jest przynajmniej odrobinę
intymny) pomiędzy bardziej dyskotekowymi „Gimmie Love” i „Boy Problems”.
Prawdziwa siła E·MO·TION tkwi w początku płyty: „Run Away With Me” to gwiazda
wieczoru, ale zaczyna też ciąg bardzo dobrych, pomysłowych i, co najważniejsze,
przystępnych numerów do „Making the Most of the Night” włącznie - w porywach
dorzucam też „Your Type”, mimo że czasem wydaje mi się, że to już jest moment
spadku formy. Do tego momentu z każdego utworu potrafię wymienić minimum jedną
melodię, która trafia w mój popowy gust, najczęściej jest to motyw przewodni,
więc nie mam żadnych argumentów przeciwko ich przebojowości. Edycja standardowa
krążka zawiera 12 utworów, z czego pierwsze osiem tworzy wspomnianą przeze mnie
serię bez pudła. Całkiem prosty rachunek, tylko że zdecydowałem się na recenzję
wersji z rozszerzoną tracklistą, która stała się tak powszechna, że głupio
mówić o niej jako edycji deluxe.
Gdybym to ja kierował kampanią marketingową E·MO·TION, pierwszym
singlem byłby „Boy Problems”. To jakiś skandal, że oficjalnie wydano go niemal
rok po premierze, podczas gdy jest on bardziej taneczny i rozkręca się szybciej
niż „I Really Like You”. Jeszcze nigdy nie identyfikowałem się tak z utworem,
którego treść nijak nie przekłada się na moje życie. To czysta przyjemność
słuchać takiej mieszanki energii, emocjonalnego wokalu Carly i kumulacji
przebojowych melodii. W muzyce popularnej śpiewane „na na na” można już uznać
za kliszę, a jednak w „Boy Problems” udało się je przemycić tak, że sprawia
radość oraz wydaje się w pełni naturalne. Określiłem już muzyczny krajobraz
tworzony przez wokalistkę na całym albumie, ale podałem jeszcze jednej istotnej
dla mnie informacji. Wydaje mi się, ze głównym źródłem inspiracji E·MO·TION
jest taneczna strona lat 90. Mimo że w obecnej dekadzie odwzorowanie muzyki
sprzed 25-30 lat stało się całkiem modne, nie posądzam Carly o dopasowanie się
na siłę do współczesnych trendów. Myślę, że tą płytą stworzyła sobie niszę, w
której może być królową swoich czasów. Co dla mnie ważniejsze, jest to nisza,
dostarczająca mi pokłady nostalgii do pierwszej dekady mojego życia. Tak wiele
słychać ukłonów do lat 90., że można to uznać za prawdziwy hołd. Jednym z
najklarowniejszych przykładów jest refren „Making the Most of the Night”,
brzmiący jakby został wyjęty z tamtych list przebojów. Jeśli komuś mało jest
dowodów, polecam „I Didn’t Just Come Here to Dance” - wszystkie zabiegi
produkcyjne aż wykrzykują dekadę, którą mają przypominać. W całym zestawieniu
to chyba jedyny utwór, stylizowany bardziej na didżejski miks niż kompozycję
skupioną na tekście Carly, ale przyjmuję go jako rozszerzenie kalejdoskopu
emocji. I również przez to nie będę uznawać albumu z 12 piosenkami za wersję
definitywną.
Dlaczego E·MO·TION tak bardzo spodobał się krytykom? Chwaliłem
produkcję, ale Carly Rae Jepsen odgrywa wielką rolę swoim sposobem wykonań. Zaprosiła
co prawda do współpracy sporą ekipę producencką, ale wokalnie to jedyny filar,
podtrzymujący jakość krążka. Nie postawiła na trend featuringowy - niedawno
dowiedziałem się, że w „Boy Problems” krótki występ zalicza Sia, ale trudno
nazwać to czymś więcej niż symbolicznym wkładem. Występy solo Carly mają w
sobie tyle różnorodności, że jej zaangażowanie zasługuje na uznanie. Właśnie
„zaangażowanie” to słowo-klucz. W dzisiejszych czasach trudno zaakceptować
teorię, że każdy tekst śpiewany przez artystę został napisany na podstawie
osobistych przeżyć i jest wykonywany prosto z serca. Odczuwam jednak, że Carly śpiewa
przekonująco i wokalnie wczuwa się w emocje, które przekazuje. Nagrać album o
emocjach i śpiewać na nim w sposób monotonny to tak jakby kupić akwarium bez
zamiaru wpuszczenia do niego rybek. Jedyny constans to motyw przewodni, co jest
kolejnym punktem, wpływającym na przychylność ze strony innych recenzentów oraz
także ode mnie. Każda piosenka opowiada osobną historię, ale wszystkie historie
wydarzyły się w tym samym muzycznym świecie. Rynek muzyczny naszych czasów
promuje raczej różnorodność, ale kanadyjska wokalistka zdecydowała się na
jednolity styl produkcji, za co ma u mnie wielki szacunek.
Dlaczego E·MO·TION się nie sprzedał? Tak, tak - miał zdecydowanie
gorsze wyniki od Kiss i przyjąłem to ze zdziwieniem. Uważam, że płyta Carly Rae
Jepsen w wyniku swojej indywidualności poszła pod prąd i niestety na tym
ucierpiała. Moim zdaniem istnieją dwa podstawowe sposoby, by zaistnieć w
dzisiejszym mainstreamie: albo być w jakiś sposób wulgarnym, albo do przesady
spektakularnym. Carly nie wpisała się w żaden z powyższych trendów, zamiast
tego wybrała czystą przebojowość. Artystka nie zaszokuje Was ani nie powali na
kolana potężnym głosem, ale w zamian oferuje piosenki o nastoletniej miłości
wykonane wciąż młodym głosem. Może to monotonność przeszkodziła jej w
odniesieniu sukcesu? Chyba nie, przecież piosenki miłosne zawsze będą królować
na listach przebojów jako najbardziej uniwersalne numery. Czy zawiódł
marketing? Sam wybór singli był naprawdę dobry, zresztą trudno tu spudłować -
właśnie nie mogę wyrzucić z głowy części „Paint me up!” śpiewanej w piosence „Favourite
Colour”. Nie potrafię wskazać konkretnego powodu, dlaczego się nie udało. Wiem natomiast, że jest mi z tego powodu nieco przykro.
Choć monotematyczna i odrobinę za długa, ostatnia płyta Carly Rae
Jepsen oczarowała mnie na tyle, by przestać myśleć o niej jak o winnej
przyjemności. Można powiedzieć, że w pewnym sensie zrobiła ze mnie poptymistę -
na pewno zwiększyła szansę na moje zainteresowanie twórczością artystów, w
których nie pokładam zbyt wielkiej nadziei. W przypadku twórczości wokalistek
ktoś mógłby mi zarzucić, że chwalę, bo podobają mi się wizualnie. Dobrze, na
okładce Carly ma bardzo zgrabne nogi, ale ta obserwacja nie stanowi o sile tego
krążka. Nie potrzeba żadnych obrazków, aby wpłynąć do nocnego dyskotekowego
świata E·MO·TION w poszukiwaniu dreszczy oraz, rzecz jasna, emocji.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz