Przez tyle lat skutecznie udawało mi się ignorować twórczość Tylera.
No dobrze, może „ignorować” to za dużo napisane. Kolektyw Odd Future rósł w
siłę, jego lider wydawał płyty, ta sama grupa nieoficjalnie się rozeszła, Tyler
robił wciąż swoje, a mnie wcale to wszystko nie interesowało. Nie podobała mi
się aura, jaką się otaczali; silenie się na kontrowersje czy manifestacja
szeroko pojętej niedojrzałości. To wszystko skutecznie mnie odstraszało, mimo
że znałem popularne single, od których nie można było uciec. Do dziś postrzegam
OF jako modę, która w końcu musiała przeminąć, a jego członkowie stanęli przed
wyborem: albo ruszą jakoś ze swoją karierą, albo pozostaną hip hopowymi memami.
Niektórzy ruszyli już jakiś czas temu: Frank Ocean, Earl Sweatshirt, The
Internet… ale co robi teraz Tyler, the Creator? Czy w 2017 nadal rozrabia, czy
zaczyna rozumieć, że ten sam żart nie będzie śmieszył w nieskończoność?
Po odsłuchu „Who Dat Boy” można w zasadzie uznać, że nic się nie
zmieniło. Muzycznie najbliżej temu do horroru, który zaczyna się od inwazji
zabójczych pszczół. Główny bohater znów jest agresywny, egocentryczny i pewny
siebie niczym idealny antagonista i obiekt antypatii. Chciałoby się powiedzieć,
on wciąż stoi w miejscu – i Tyler chciał, byśmy tak powiedzieli. Teraz zmieńmy
perspektywę: pierwsze dźwięki z najnowszej płyty. Prosty bit, monotonne
stukanie i pikanie, pierwsze wersy Tylera… w którą stronę to idzie? Artysta
jest szczery czy znów się z nami droczy? W ciągu pierwszych dwudziestu sekund
na pewno następuje to drugie, ale to nie jest kawał – to tworzenie napięcia.
Scum Fuck Flower Boy, początkowy tytuł krążka, to nie są cztery słowa wybrane
losowo. To specjalny zabieg, który ma zmusić do zgadywanek.
Wróćmy znowu do singla. Gdyby teledysk „Who Dat Boy” kończył się na
pościgu o zachodzie słońca, byłaby to jasna reklama Scum Fuck. Do utworu został
jednak dołączony element Flower Boya, czyli snippet 911, gibanie się w ogrodzie
i tak dalej. Wówczas można to było uznać za element humorystyczny, że taki
„ciężki” raper naśladuje łagodniejszą postawę. Rzecz w tym, że zawartość Flower
Boy jest odwróceniem zawartości pierwszego singla. Dałem Tylerowi szansę ze
względu na mały fragment, a okazał się on dominować.
Mam nadzieję, że samo to, że rozpisałem się już na trzy akapity bez
oceniania samej muzyki, pokazuje, w jaki kreatywny sposób Tyler podszedł do
tego nagrania. Znów przewijam do początku krążka. Zwierzenie w pierwszych
dwudziestu sekundach przywodzi na myśl jakiś żart i czeka się na końcową
linijkę, czeka… ale ona nie nadchodzi. Po pewnym czasie pozostaje tylko usiąść
i słuchać z pełną powagą. A jest tu
czego posłuchać.
Mogłem się spodziewać upodobania lidera OF do łagodniejszych bitów.
Pierwsze sygnały otrzymałem chociażby w utworze „Oldie” albo przy
spontanicznych jam sessions z BADBADNOTGOOD, ale za mało znałem się na tej
twórczości, by odnaleźć na wspominanych nagraniach jakikolwiek trend.
Otrzymałem coś, czego nie oczekiwałem: barwne soulowe produkcje, przy których
aż chce się zatrzymać. Dodatkowa pochwała ode mnie dla Tylera dotyczy odwagi w
połączeniu takiego rodzaju muzyki ze swoim rapem. Zwykle w parze z soulowymi
bitami spodziewam się równie barwnego głosu, jak przykładowo u Q-Tipa czy Andre
3000. Tyler nie ma szans, by zaliczyć go do tego grona, ale jego twardy i zimny
głos niespodziewanie dobrze odnajduje się w tak ciepłych klimatach.
Żeby to był tylko rap… Gospodarz płyty śmiało poczyna sobie również na
wokalu. Może nie zapewnia on repertuaru rangi Franka Oceana, ale nie są to też
próby, które mimo dobrych chęci wywołują żenadę. Tyler dobrze wie o swoich
głosowych ograniczeniach dlatego wspomaga się Frankiem i kilkoma innymi wokalistami.
Mógł też przecież oddać im scenę, by wykonali wszystkie chórki, ale myślę, że
nie uczynił tak nie dlatego, że uważa się za piosenkarza. Flower Boy non stop sugeruje,
że jest płytą intymną, ale odważną. Wokalne próby rapera są takim wyrazem
odwagi i osobistego stosunku do własnych nagrań. Prawie żaden z gości nie
kradnie autorowi przedstawienia (o złodzieju wypowiem się później), co bardzo
mi zaimponowało. Featuringi pełnią rolę wsparcia, aby Tyler nie czuł się na
nagraniach zbyt samotny.
Właśnie, samotność. Artysta używał jej już w przeszłości, ale przede wszystkim jako broń. Traktował ją jako przyczynę swoich agresywnych zachowań, jako czynnik oddalający go od innych ludzi. Lata mijają, sławy i pieniędzy przybyło, a Tyler wciąż jest samotny. Tym razem jednak jego odosobnienie powiązane jest z wyraźnym wołaniem o pomoc. W „Foreword” sugeruje, że jego sposoby na zapełnienie pustki mogą się wyczerpać, w nieco skitowym „Sometimes…” nieśmiało dobija się do świata zewnętrznego, aby wyrazić swoje prawdziwe pragnienia. Muzyka pierwszych czterech utworów tworzy dla niego komfortową przestrzeń, w której może rozpędzić myśli. Sam początek przepięknego „See You Again” jest wymowny, kiedy Tyler powtarza „okay, okay”, tak jakby chciał znaleźć w sobie wspomnianą odwagę, by zacząć śpiewać. Współpraca z Kali Uchis dodaje temu numerowi potrzebnego romantyzmu, który natomiast przekonuje, że bohater szuka tym razem prawdziwych uczuć zamiast szybkich przyjemności.
Podobnym tematem zajmuje się „911 / Mr. Lonely”, którego warstwa
muzyczna przekonuje mnie do częstych powrotów. Bez wchodzenia w szczegóły
utworu słucha się jak piosenki miłosnej, która dodatkowo stylizowana jest na
reklamę. Chwalę w tym pomyśle zwłaszcza drugi refren wraz z poprzedzającą go
częścią, wykonywaną przez Steve’a Lacy’ego i Annę of The North - gdybym
usłyszał to w jakimś telewizyjnym lub radiowym ogłoszeniu, od razu czułbym się
zainteresowany. Kawałek ten to coś więcej niż wołanie o miłość – to rozpaczliwe
wołanie osoby samotnej o pomoc, co dodatkowo udowadnia część „Mr. Lonely”.
Wierzę, że sam zwrot 911 został wykorzystany w dwuznaczny sposób, przede
wszystkim w ostatnim wersie. Tyler robi przerwę po pierwszej cyfrze,
pozostawiając samą „nine”, która w slangu oznacza broń palną – sugeruje, że
nieleczona samotność może go wykończyć. Ten utwór przyciąga na tyle sposobów,
że wciąż nie wspomniałem o udziale Franka Oceana. On też się spisał i z powodu
samego „ćwierkania” w swojej krótkiej zwrotce cieszę się, że tu jest.
Tyler dwukrotnie nawiązuje do agresywnej muzyki, z której doskonale
jest znany, i są to utwory, do których powracam najrzadziej. Do „Who Dat Boy”
zdążyłem się jeszcze przekonać dzięki chemii pomiędzy gospodarzem i A$AP
Rockym, ale na „I Ain’t Got Time” po prostu szkoda mi czasu. Treść o odcinaniu
się od interesownych znajomych jest ciekawa, ale oprawa muzyczna nie potrafi,
moim zdaniem, utrzymać tego poziomu. Jedynym plusem tego numeru jest muzyczny i
liryczny kontrast stworzony pomiędzy nim a „Boredom”, który z kolei nie nudzi
mnie ani trochę.
Pisząc o Flower Boy, nie mogę pominąć numeru, który znajduje się w
centrum całej płyty, nie tylko na trackliście, ale także w jej znaczeniu.
„Garden Shed” zaczyna się objawami podobnymi do „See You Again”, czyli
trudnością w wysłowieniu się. Instrumental przenosi do innego świata, krainy
stworzonej specjalnie dla głosu Estelle – gratuluję wyboru wokalistki do tak
istotnego utworu. Z konkretami Tyler czeka do ostatniej minuty, w której rzuca
bardzo sugestywne wskazówki, że może być biseksualny. Niektórzy twierdzą, że to
kolejny żart, inni odrzucają od siebie myśl, że to może być możliwe… ale słowo
się rzekło. To śmieszne, bo przez wiele lat Tyler, the Creator uchodził za
homofoba i mizogina, ale i takie informacje można szybko zweryfikować, jeśli
spojrzymy na jego chęć do współpracy z Frankiem Oceanem czy Syd. Nie chcę
oceniać, co oznacza ten coming out, ale muszę pochwalić za klimat, w jakim to
nastąpiło. Wracamy do motywu samotności, tym razem izolacji wywołanej strachem
przed tym, co powiedzą o nas inni. „Garden Shed” kontynuuje niebiańską
atmosferę całej płyty, z tym że tutaj poziom intymności osiągnął szczyt.
Czuję, że najnowsza płyta Tylera została zainspirowana przez ostatnie
poczynania Franka, obnażającego swoje uczucia za pomocą muzyki. Strzelam, że skopiowano
też zabieg, w którym inny artysta otrzymuje osobny kawałek – pora pomówić o
złodzieju Flower Boy. Uważam Lil’ Wayne’a za artystę, który wzloty ma tak samo
spektakularne jak upadki, dlatego jego obecność na trackliście mogła wywołać
skrajne reakcje. Na „Droppin’ Seeds” Weezy znajduje się jednak bardzo wysoko -
jest zboczony, bezczelny i bezpośredni, ale niesamowicie zabawny. Dostał mniej
niż minutę, nawinął na temat, w sposób nieoczywisty i z przymrużeniem oka. To
jest Lil’ Wayne, którego słucha mi się z przyjemnością, i nie ważę się określać
jego występu mianem skitu. Featuringi zostały dobrane bez pudła, nawet Jaden
Smith odpowiednio wpasował się w refren „Pothole”, którego główny bit
przypomina mi produkcje Madliba, a to zawsze jest komplement.
Nie zdziwiłbym się z kolei, gdyby „November” był odpowiedzią na
„FEAR.” od Kendricka Lamara. Oba utwory mówią o strachu przed przyszłością,
choć Tyler dodaje jeszcze chęć powrotu do przeszłości. Jednocześnie wciąż
nawiązuje do motywu połączeń telefonicznych – „Glitter” ma być wiadomością
zostawioną na automatycznej sekretarce sympatii Tylera, ale na koniec
dowiadujemy się, że nie została ona nagrana albo przez błąd z siecią, albo
przez to, że nic nie zostało powiedziane. To świetny sposób na przedstawienie
wahań artysty wobec szczerego wyrażania uczuć. Ma on dużo obaw, ale jednak
zdecydował się wydać płytę z mnóstwem zwierzeń. Spotkałem się z opiniami, że
instrumentalne outro „Enjoy Right Now, Today” jest rozczarowujące, że powinno
zaoferować słuchaczom jakiś climax… Wcale nie. Cały Flower Boy buzuje
emocjonalnym napięciem, wzbija się na wyżyny, stopniowo odkrywając wszystkie
karty. Tyler poczuł ulgę po wszystkich wyznaniach i dlatego bawi się wesołą
produkcją na „Enjoy Right…”, dodając więcej barw do tęczy, którą stworzył.
To niewiarygodne, jaki potencjał drzemał w liderze grupy Odd Future.
Niektórzy już spisywali go na straty, ale Tyler zdecydował się na ważny krok w
karierze. Nie chcę, by Flower Boy oceniany był pod względem bomby w postaci
biseksualności twórcy, mimo że na pewno jest ona jednym z centralnych motywów
tych nagrań. Zamiast tego pragnę, by nowi słuchacze przekonali się, jak
wiosenne i kolorowe bity potrafi stworzyć i jak bardzo otworzył się, pisząc
przy tym dojrzalsze, przemyślane teksty. Tyler, the Creator przypominał mi
potwora, bo robił wszystko, żebym tak o nim myślał. Teraz wygląda na to, że nadchodzi
nowy okres w jego karierze… chcę wierzyć, że najlepsze jeszcze przed nim. Na
razie wiem tylko, że dzięki Flower Boy zdobył on kolejnego fana. Tak trzymać!
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz