Z pełnym przekonaniem mogę wskazać Damona Albarna jako artystę, który
zaszczepił we mnie nawyk słuchania muzyki w formie albumów. Choć nie należę do
wielbicieli jakiejkolwiek płyty z katalogu Blur, zachwyciłem się jego talentem
w tej drugiej grupie. Mam wrażenie, że w założeniu marka Gorillaz wcale nie
miała aż tak się rozrosnąć. Ale stało się. Zespół oparty na komiksowej
wyobraźni przekonał mnie zwłaszcza krążkiem Demon Days. Ta wielogatunkowa bomba
przekonała mnie do jednej prostej reguły: jeśli Gorillaz wydaje album, od razu
się na niego piszę. Humanz, pierwszy longplay od siedmiu lat – czekałem, jak
mogło być inaczej? Umierałem z ciekawości, w jakim kierunku pójdzie projekt,
którego teoretycznie ograniczała jedynie wyobraźnia twórcy. Jak prezentują się
Gorillaz w 2017 roku? Ludzko, nawet bardzo.
Same utwory wystarczająco przedstawiają krajobraz, w którym komiksowi
bohaterowie mają funkcjonować na tym krążku. Do kolekcji bogatej zarówno w
kolorowe jak i szare miejsca dołącza kosmos. Za podróż poza atmosferę
odpowiedzialny jest Vince Staples. Zdominowany przez rap „Ascension” w dużym
stopniu dostosowany jest do stylu kalifornijskiego rapera, nawet zwrotka
Albarna pozbawiona jest wokalnej melodii. Może nie tak wyobrażałem sobie powrót
Gorillaz, ale uznaję to za niezły początek. Damon zawsze gwarantował wybór
ciekawych raperów do swoich projektów. O ile „Ascension” wywarł na mnie
pozytywne wrażenie, o tyle drugi „Strobelite” nie spowodował we mnie niczego.
Po każdym odsłuchu Humanz prawie go nie pamiętam, nawet nie mam wielkich
kojarzeń z tytułem, którego i tak nie spisałbym z pamięci. Owszem, podczas
odsłuchu odbieram rytmy disco, które teoretycznie powinny mnie przyciągać, ale
kompozycja wydaje mi się zbyt prosta. Peven Everett bardzo starał się wpisać w
moją pamięć i nie mogę mu nic zarzucić, ale też nie rzucił mnie na kolana.
Gdzie jest Damon? Wydaje mi się, że tylko w wariacji w trzeciej minucie,
przynajmniej tyle zapamiętałem.
Aby ocenić drugi singiel, czyli Saturn Barz, przejdę o dwa lata wstecz
do twórczości Jamiego xx. Brytyjski producent wydał kawałek, na którym również
występował Popcaan. W „I Know There’s Gonna Be (Good Times)” hierarchia
ważności wydawała sie być taka: najpierw Young Thug, potem produkcja Jamiego i
Popcaan na końcu. Każdy z tych artystów był jednak ważny. Czułem chemię
jamajskich wersów Popcaana i tropikalnego bitu, brzmiało to bardzo naturalnie.
Wracając do Saturn Barz… Jamajka w kosmosie? Pewnie, to już kiedyś się
zdarzyło, ale ta kombinacja niewiele ma wspólnego z naturalnością. Przez trzy
minuty wydaje mi się, że Popcaan nie jest na tyle charyzmatyczny, by pociągnąć
ten numer. Towarzyszy mu obecność Albarna, ale głos z budki 2-D to nadal za
mało na stworzenie hitowego singla. A szkoda, bo basowa produkcja miała
potencjał na coś więcej niż nałożenie na nią autotune’a z innej planety.
To już trzecia płyta Gorillaz, na której goszczą wspomniani
przyjaciele z De La Soul. Gdybym zrecenzował Humanz tuż po premierze, w tym
miejscu posypałyby się wióry. Kilka miesięcy po wydaniu muszę jednak uderzyć
się w pierś. O ile mnie pamięć nie myli, z „Feel Good Inc” również nie było mi
na początku po drodze, choć powody były inne. W przypadku „Momentz” odepchnęła
mnie produkcja, subtelna jak uderzenia toporem. Dopiero niedawno zauważyłem, że
to najbardziej komiksowy numer na płycie. Stopień przerysowania bitu i zwrotek
jest tak absurdalny, że musi zapewnić rozrywkę. Hektolitry pozytywnej energii,
Trugoy i Posdnuos przerywani przez tytułowe „MOMENTZ”, niespodziewana, lecz
chwytliwa końcówka - Albarn i De La Soul naprawdę wyglądają na stabilną drużynę
pomysłowych songwriterów.
Szkoda, że to rzadki przypadek chemii na Humanz. Kolejnym utworem,
zatytułowanym „Submission”, podzielili się Kelela oraz Danny Brown. Podział
prezentuje się bardzo dosłownie. Wokalistka znajduje się w swoich klimatach, czuć
swobodę i nie można jej odmówić blasku na tle monotonnej produkcji. Danny
natomiast udowadnia, że potrafi odnaleźć się wszędzie, nawet miło posłuchać go
na bicie niepodobnym do żadnego z ostatniej płyty. Najsłabszym punktem
„Submission” jest wrażenie izolacji występujących artystów. W praktyce brzmi to
jakby Brown dograł się nieoficjalnie i wypuścił swój remix. Myślę, że sam
zamysł na tę piosenkę kuleje, o coś podobnego można oskarżyć następnym utwór.
Kiedy włączyłem „Charger” po raz pierwszy, zaciekawiły mnie pierwsze dźwięki
gitary elektrycznej – dokąd może to zmierzać? Okazało się, że do nikąd. Jestem
zawiedziony tym bardziej, ponieważ upiorna kreacja Grace Jones również zdawała
się obiecywać coś więcej. Zamiast pokazu siły otrzymałem Albarna powtarzającego
refren w sposób tak nudny, że nawet słowa zlewają się w monotonną papkę i nie
oferują żadnej wariacji. „Charger” brzmi jak niedokończony produkt – ni to
cykacz, ni to rock.
W połowie krążka dzieje się coś, co odbiega od normy ustalonej przez
poprzednie utwory. Wydaje się, że 2-D zaczyna odzyskiwać swój głos. Choć trzeba
przyznać, że już na „Charger” było go o wiele więcej, dopiero w utworze
„Andromeda” wokalista brzmi jak prawdziwy gospodarz. Bit przyprawia o
klaustrofobię, ale ta niewielka przestrzeń tworzy pozytywne efekty. Z czterech
pierwszych singli właśnie ten okazał się dla mnie najbardziej trafny. Czuję w
nim styl Gorillaz, który lubię, oraz odpowiednie wykorzystanie kosmicznego
klimatu. Tendencja kontynuowana jest w „Busted And Blue”, gdzie 2-D znów
odgrywa rolę, choć nie jest już wcale tanecznie. Przypomina mi to dłuższy skit
i nie piszę tego jak obrazy a także porównania do rzeczywistych skitów na
płycie. „Busted And Blue” sprawnie łączy się z poprzednim numerem. Można nawet
powiedzieć, że razem tworzą miniuniwersum.
Co z tego, skoro pomysł nie jest kontynuowany? „Carnival” jest co
prawda niesiony mocnym głosem Anthony’ego Hamiltona, ale wydaje mi się, że
muzycznie rozwija wszystkie atuty zbyt szybko. Brak elementu zaskoczenia
zmniejsza atrakcyjność tej pozycji, która, w przeciwieństwie do niektórych
utworów na Humanz, wykazuje potencjał. Gorzej prezentuje się „Let Me Out”,
który przypomina mi odrobinę „Submission”, ponieważ znów oferuje występy
dobrego rapera i wokalistki. Tym razem Pusha T i Mavis Staples to bardziej
doświadczony zestaw, ale daleko mi do nazwania ich zgraną parą. Owszem, raper
nawiązuje do znanej od wielu lat piosenkarki już w pierwszym wersie, ale przez
resztę utworu wcale nie czuć tego połączenia. Wydaje mi się, że Damon chciał za
wszelką cenę dołączyć zasłużone nazwisko do swojego projektu. A w międzyczasie
przypomina swoim wokalem z budki, że on również występuje na tej płycie.
Nawet gdybym chciał napisać jeszcze coś dobrego na temat Humanz, nie
mogę tego zrobić przez ostatnią część tego projektu – tu następuje stromy
zjazd. Przy pierwszym spojrzeniu na tracklistę największy lęk wywołał we mnie
tytuł „Sex Murder Party”. Może nie jest tak źle? Pierwsze dziesięć sekund
przekonało mnie, że tego nie da się uratować. Powtarzanie tytułowej frazy miało
pewnie wprowadzić tajemniczość, ale dla mnie autor tego sformułowania krzyczy:
„zobaczcie, jaki to jest ciekawy tytuł!”. Dodatkowo sprawę pogarsza część
wykonywana przez Albarna, marudna i bez zaangażowania. Sekcja przed ostatnim
refrenem nareszcie pokazuje, jak powinna brzmieć tajemnicza kompozycja, ale
końcówka z łatwością niszczy te starania. Z kolei w „She’s My Collar” warto
zauważyć powracającą główną rolę 2-D, ale wydaje mi się, że ktoś tu zapomniał o
melodii. Dudniący bit nie wystarczy, żeby ten potworek stał się hitem.
Jak dotąd specjalnie unikałem politycznych spraw, które przewijają
przez Humanz, ale nie mogę udawać, że w „Hallelujah Money” nie ma żadnej
polityki. Był to pierwszy singiel, zapewne aby zdążyć w trakcie kampanii do
wyborów prezydenckich w USA. Spodziewałem się dobrej muzyki, ale dostałem
mnóstwo polityki. Benjamin Clementine stara się, by było tajemniczo, nieco
hipnotycznie - tego nie można mu odmówić. Numer ten pewnie nadaje się świetnie
na wiece polityczne, ale nie zdaje u mnie egzaminu, jeśli chodzi o słuchanie
dla przyjemności. Zamiast jakiejkolwiek satysfakcji z odsłuchu odczuwam tylko
mdły klimat. Na samym końcu Humanz Albarnowi wyszedł kontrast, szkoda tylko, że
jedna przesada zamienia się w drugą. „We Got The Power” atakuje hurraoptymizmem
a jego odsłuch można porównać do picia srogo przesłodzonej herbaty. Ale czemu
znów się czepiam? Przecież mamy tu wokalistkę Savages, mamy Noela Gallaghera,
to prawie jakby połączyć Blur z Oasis… No właśnie, prawie. Jeśli to miała być
nagroda za przebrnięcie przez Humanz, to wolałbym, żeby jej nie było.
Dlaczego ostatnia płyta Gorillaz nawet nie zbliża się do frajdy, którą
zapewniły mi inne krążki tego projektu? Myślę, że sporym winowajcą jest zmiana
formuły. Albarn nagle postanowił być przede wszystkim producentem, a dopiero na
drugim miejscu głosem zespołu. Zarówno na Demon Days, jak i Plastic Beach,
zdarzały się utwory zdominowane przez gości, ale ani przez chwilę nie
odczuwałem braku 2-D, co ma miejsce w Humanz. Powtórzę popularną krytyczną
opinię: ta płyta brzmi jak album producencki Damona Albarna a nie nagranie
Gorillaz. Dałoby się to przeżyć, gdyby wypełniony został świeżymi pomysłami,
ale przy każdym odsłuchu czuję, jakby autor borykał się z wieloma problemami
decyzyjnymi. Kwestionuję dobór niektórych gości, mam wątpliwości co do muzyki,
która została z nimi połączona… Może to, że produkcja tworzy najlepszy klimat z
Albarnem jako głównym wokalistą, nie jest przypadkiem? Przesłuchałem wersję
deluxe i, mimo że jej nie oceniam, dodatkowo mogę zarzucić Albarnowi błędy w
selekcji najlepszych piosenek. „The Apprentice”, w którym błyszczy znana postać
z radia, Rag’n’Bone Man, jest ciekawszy niż większość utworów, które jakoś
dostały się na płytę. To pokazuje, że Damon naprawdę umie produkować, ale w tym
politycznym zamieszaniu widocznie zapomniał o dobrym brzmieniu. Choć ogromne
zaangażowanie gości sprawia, że Humanz jest najbardziej „ludzkim” albumem w
karierze Gorillaz, jednocześnie przypomina ono na nagranie sztuczne i
niedokończone.
Ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz