banner 03

niedziela, 6 sierpnia 2017

Recenzja: Gorillaz - Humanz










Z pełnym przekonaniem mogę wskazać Damona Albarna jako artystę, który zaszczepił we mnie nawyk słuchania muzyki w formie albumów. Choć nie należę do wielbicieli jakiejkolwiek płyty z katalogu Blur, zachwyciłem się jego talentem w tej drugiej grupie. Mam wrażenie, że w założeniu marka Gorillaz wcale nie miała aż tak się rozrosnąć. Ale stało się. Zespół oparty na komiksowej wyobraźni przekonał mnie zwłaszcza krążkiem Demon Days. Ta wielogatunkowa bomba przekonała mnie do jednej prostej reguły: jeśli Gorillaz wydaje album, od razu się na niego piszę. Humanz, pierwszy longplay od siedmiu lat – czekałem, jak mogło być inaczej? Umierałem z ciekawości, w jakim kierunku pójdzie projekt, którego teoretycznie ograniczała jedynie wyobraźnia twórcy. Jak prezentują się Gorillaz w 2017 roku? Ludzko, nawet bardzo.

Długi spacer z pokaźnym kamieniem w bucie ani nie jest przyjemny, ani zdrowy. Właśnie dlatego czuję, że zanim przyjrzę się poszczególnym numerom, muszę pozbyć się balastu. Intro od razu przypomina mi o skitach, wielu skitach. Mnogość takich przerywników wcale nie oznacza obniżenia wartości płyty, o czym bardzo dobrze wiedzą przyjaciele Albarna, grupa De La Soul (mam na myśli krążek 3 Feet High And Rising). Ale ich zawartość… Serio, co one wnoszą? Mają być śmieszne? Jak dla mnie to kiepski humor. Mają łączyć kawałki? Tylko je przerywają. Mają opowiadać historię? Z tym jest właśnie najgorzej. Skity na Humanz uważam za błahe, irytujące i niepotrzebne. Są jak puzzle, które niby znajdują się w większym zestawie, ale tak naprawdę nic się z nich nie ułoży. Czuję, że dostałem zbędne elementy, z których sam mam sobie zbudować sens. O sztucznym powiększaniu tracklisty już nie chce mi się rozpisywać.

Same utwory wystarczająco przedstawiają krajobraz, w którym komiksowi bohaterowie mają funkcjonować na tym krążku. Do kolekcji bogatej zarówno w kolorowe jak i szare miejsca dołącza kosmos. Za podróż poza atmosferę odpowiedzialny jest Vince Staples. Zdominowany przez rap „Ascension” w dużym stopniu dostosowany jest do stylu kalifornijskiego rapera, nawet zwrotka Albarna pozbawiona jest wokalnej melodii. Może nie tak wyobrażałem sobie powrót Gorillaz, ale uznaję to za niezły początek. Damon zawsze gwarantował wybór ciekawych raperów do swoich projektów. O ile „Ascension” wywarł na mnie pozytywne wrażenie, o tyle drugi „Strobelite” nie spowodował we mnie niczego. Po każdym odsłuchu Humanz prawie go nie pamiętam, nawet nie mam wielkich kojarzeń z tytułem, którego i tak nie spisałbym z pamięci. Owszem, podczas odsłuchu odbieram rytmy disco, które teoretycznie powinny mnie przyciągać, ale kompozycja wydaje mi się zbyt prosta. Peven Everett bardzo starał się wpisać w moją pamięć i nie mogę mu nic zarzucić, ale też nie rzucił mnie na kolana. Gdzie jest Damon? Wydaje mi się, że tylko w wariacji w trzeciej minucie, przynajmniej tyle zapamiętałem.

Aby ocenić drugi singiel, czyli Saturn Barz, przejdę o dwa lata wstecz do twórczości Jamiego xx. Brytyjski producent wydał kawałek, na którym również występował Popcaan. W „I Know There’s Gonna Be (Good Times)” hierarchia ważności wydawała sie być taka: najpierw Young Thug, potem produkcja Jamiego i Popcaan na końcu. Każdy z tych artystów był jednak ważny. Czułem chemię jamajskich wersów Popcaana i tropikalnego bitu, brzmiało to bardzo naturalnie. Wracając do Saturn Barz… Jamajka w kosmosie? Pewnie, to już kiedyś się zdarzyło, ale ta kombinacja niewiele ma wspólnego z naturalnością. Przez trzy minuty wydaje mi się, że Popcaan nie jest na tyle charyzmatyczny, by pociągnąć ten numer. Towarzyszy mu obecność Albarna, ale głos z budki 2-D to nadal za mało na stworzenie hitowego singla. A szkoda, bo basowa produkcja miała potencjał na coś więcej niż nałożenie na nią autotune’a z innej planety.

To już trzecia płyta Gorillaz, na której goszczą wspomniani przyjaciele z De La Soul. Gdybym zrecenzował Humanz tuż po premierze, w tym miejscu posypałyby się wióry. Kilka miesięcy po wydaniu muszę jednak uderzyć się w pierś. O ile mnie pamięć nie myli, z „Feel Good Inc” również nie było mi na początku po drodze, choć powody były inne. W przypadku „Momentz” odepchnęła mnie produkcja, subtelna jak uderzenia toporem. Dopiero niedawno zauważyłem, że to najbardziej komiksowy numer na płycie. Stopień przerysowania bitu i zwrotek jest tak absurdalny, że musi zapewnić rozrywkę. Hektolitry pozytywnej energii, Trugoy i Posdnuos przerywani przez tytułowe „MOMENTZ”, niespodziewana, lecz chwytliwa końcówka - Albarn i De La Soul naprawdę wyglądają na stabilną drużynę pomysłowych songwriterów.

Szkoda, że to rzadki przypadek chemii na Humanz. Kolejnym utworem, zatytułowanym „Submission”, podzielili się Kelela oraz Danny Brown. Podział prezentuje się bardzo dosłownie. Wokalistka znajduje się w swoich klimatach, czuć swobodę i nie można jej odmówić blasku na tle monotonnej produkcji. Danny natomiast udowadnia, że potrafi odnaleźć się wszędzie, nawet miło posłuchać go na bicie niepodobnym do żadnego z ostatniej płyty. Najsłabszym punktem „Submission” jest wrażenie izolacji występujących artystów. W praktyce brzmi to jakby Brown dograł się nieoficjalnie i wypuścił swój remix. Myślę, że sam zamysł na tę piosenkę kuleje, o coś podobnego można oskarżyć następnym utwór. Kiedy włączyłem „Charger” po raz pierwszy, zaciekawiły mnie pierwsze dźwięki gitary elektrycznej – dokąd może to zmierzać? Okazało się, że do nikąd. Jestem zawiedziony tym bardziej, ponieważ upiorna kreacja Grace Jones również zdawała się obiecywać coś więcej. Zamiast pokazu siły otrzymałem Albarna powtarzającego refren w sposób tak nudny, że nawet słowa zlewają się w monotonną papkę i nie oferują żadnej wariacji. „Charger” brzmi jak niedokończony produkt – ni to cykacz, ni to rock.

W połowie krążka dzieje się coś, co odbiega od normy ustalonej przez poprzednie utwory. Wydaje się, że 2-D zaczyna odzyskiwać swój głos. Choć trzeba przyznać, że już na „Charger” było go o wiele więcej, dopiero w utworze „Andromeda” wokalista brzmi jak prawdziwy gospodarz. Bit przyprawia o klaustrofobię, ale ta niewielka przestrzeń tworzy pozytywne efekty. Z czterech pierwszych singli właśnie ten okazał się dla mnie najbardziej trafny. Czuję w nim styl Gorillaz, który lubię, oraz odpowiednie wykorzystanie kosmicznego klimatu. Tendencja kontynuowana jest w „Busted And Blue”, gdzie 2-D znów odgrywa rolę, choć nie jest już wcale tanecznie. Przypomina mi to dłuższy skit i nie piszę tego jak obrazy a także porównania do rzeczywistych skitów na płycie. „Busted And Blue” sprawnie łączy się z poprzednim numerem. Można nawet powiedzieć, że razem tworzą miniuniwersum.

Co z tego, skoro pomysł nie jest kontynuowany? „Carnival” jest co prawda niesiony mocnym głosem Anthony’ego Hamiltona, ale wydaje mi się, że muzycznie rozwija wszystkie atuty zbyt szybko. Brak elementu zaskoczenia zmniejsza atrakcyjność tej pozycji, która, w przeciwieństwie do niektórych utworów na Humanz, wykazuje potencjał. Gorzej prezentuje się „Let Me Out”, który przypomina mi odrobinę „Submission”, ponieważ znów oferuje występy dobrego rapera i wokalistki. Tym razem Pusha T i Mavis Staples to bardziej doświadczony zestaw, ale daleko mi do nazwania ich zgraną parą. Owszem, raper nawiązuje do znanej od wielu lat piosenkarki już w pierwszym wersie, ale przez resztę utworu wcale nie czuć tego połączenia. Wydaje mi się, że Damon chciał za wszelką cenę dołączyć zasłużone nazwisko do swojego projektu. A w międzyczasie przypomina swoim wokalem z budki, że on również występuje na tej płycie.

Nawet gdybym chciał napisać jeszcze coś dobrego na temat Humanz, nie mogę tego zrobić przez ostatnią część tego projektu – tu następuje stromy zjazd. Przy pierwszym spojrzeniu na tracklistę największy lęk wywołał we mnie tytuł „Sex Murder Party”. Może nie jest tak źle? Pierwsze dziesięć sekund przekonało mnie, że tego nie da się uratować. Powtarzanie tytułowej frazy miało pewnie wprowadzić tajemniczość, ale dla mnie autor tego sformułowania krzyczy: „zobaczcie, jaki to jest ciekawy tytuł!”. Dodatkowo sprawę pogarsza część wykonywana przez Albarna, marudna i bez zaangażowania. Sekcja przed ostatnim refrenem nareszcie pokazuje, jak powinna brzmieć tajemnicza kompozycja, ale końcówka z łatwością niszczy te starania. Z kolei w „She’s My Collar” warto zauważyć powracającą główną rolę 2-D, ale wydaje mi się, że ktoś tu zapomniał o melodii. Dudniący bit nie wystarczy, żeby ten potworek stał się hitem.

Jak dotąd specjalnie unikałem politycznych spraw, które przewijają przez Humanz, ale nie mogę udawać, że w „Hallelujah Money” nie ma żadnej polityki. Był to pierwszy singiel, zapewne aby zdążyć w trakcie kampanii do wyborów prezydenckich w USA. Spodziewałem się dobrej muzyki, ale dostałem mnóstwo polityki. Benjamin Clementine stara się, by było tajemniczo, nieco hipnotycznie - tego nie można mu odmówić. Numer ten pewnie nadaje się świetnie na wiece polityczne, ale nie zdaje u mnie egzaminu, jeśli chodzi o słuchanie dla przyjemności. Zamiast jakiejkolwiek satysfakcji z odsłuchu odczuwam tylko mdły klimat. Na samym końcu Humanz Albarnowi wyszedł kontrast, szkoda tylko, że jedna przesada zamienia się w drugą. „We Got The Power” atakuje hurraoptymizmem a jego odsłuch można porównać do picia srogo przesłodzonej herbaty. Ale czemu znów się czepiam? Przecież mamy tu wokalistkę Savages, mamy Noela Gallaghera, to prawie jakby połączyć Blur z Oasis… No właśnie, prawie. Jeśli to miała być nagroda za przebrnięcie przez Humanz, to wolałbym, żeby jej nie było.

Dlaczego ostatnia płyta Gorillaz nawet nie zbliża się do frajdy, którą zapewniły mi inne krążki tego projektu? Myślę, że sporym winowajcą jest zmiana formuły. Albarn nagle postanowił być przede wszystkim producentem, a dopiero na drugim miejscu głosem zespołu. Zarówno na Demon Days, jak i Plastic Beach, zdarzały się utwory zdominowane przez gości, ale ani przez chwilę nie odczuwałem braku 2-D, co ma miejsce w Humanz. Powtórzę popularną krytyczną opinię: ta płyta brzmi jak album producencki Damona Albarna a nie nagranie Gorillaz. Dałoby się to przeżyć, gdyby wypełniony został świeżymi pomysłami, ale przy każdym odsłuchu czuję, jakby autor borykał się z wieloma problemami decyzyjnymi. Kwestionuję dobór niektórych gości, mam wątpliwości co do muzyki, która została z nimi połączona… Może to, że produkcja tworzy najlepszy klimat z Albarnem jako głównym wokalistą, nie jest przypadkiem? Przesłuchałem wersję deluxe i, mimo że jej nie oceniam, dodatkowo mogę zarzucić Albarnowi błędy w selekcji najlepszych piosenek. „The Apprentice”, w którym błyszczy znana postać z radia, Rag’n’Bone Man, jest ciekawszy niż większość utworów, które jakoś dostały się na płytę. To pokazuje, że Damon naprawdę umie produkować, ale w tym politycznym zamieszaniu widocznie zapomniał o dobrym brzmieniu. Choć ogromne zaangażowanie gości sprawia, że Humanz jest najbardziej „ludzkim” albumem w karierze Gorillaz, jednocześnie przypomina ono na nagranie sztuczne i niedokończone.








Ocena: 5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz