banner 03

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Recenzja: Metallica - Kill 'Em All





Niech żyje młodość! Dwadzieścia lat to wystarczająco sporo, aby świat zwariował, ale wydaje się to trochę za mało, aby ten świat zawojować. Czyżby? A gdyby chociaż spróbować stworzyć w nim coś nowego?  Najmłodszy członek Metalliki, perkusista Lars Ulrich, nie miał jeszcze ukończonych dwudziestu lat, kiedy zespół nagrywał debiutancką płytę. Kill ‘Em All to naturalna reakcja na mainstream, muzykom chodziło przede wszystkim o własne artystyczne stanowisko, niezależne od trendów. Ciekawe, czy w ich najśmielszych snach wyobrazili sobie sukces, jaki osiągną, oraz, że zdefiniują nowy gatunek, z którym zostaną na zawsze związani, co więcej, wywołają trochę kontrowersji i sprowokują do powstania nowych stereotypów. Młodość i muzyka to wielka moc.

Dla niektórych najważniejszą wartością okresu młodzieńczego jest skłonność do buntu. Świat samych konformistów może byłby w pewnym sensie bardziej uporządkowany, ale brakowałoby w nim zaskoczeń. Przełóżmy to na muzykę. Nie mam nic do glam metalu, lubię różne powiązane z nim zjawiska, jednak, z całym szacunkiem, nie wytrzymałbym, gdyby ten trend zalewał moje słuchawki przez dwie dekady bez szans na posłuchanie jakiegoś innego podejścia. Na szczęście zawsze znajdą się muzycy, którzy się zbuntują i postarają zrobić coś inaczej. „Bunt” to pierwsze słowo, które przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o dokonaniach Metalliki z lat osiemdziesiątych. Nie zawsze było mi z tą grupą po drodze. Ze względu na wiek, moim pierwszym kontaktem z grupą był oczywiście utwór Nothing Else Matters, najlepsza piosenka na świecie i te sprawy... Stworzyłem sobie zupełnie błędny obraz, tak jak wielu innych ludzi. Początki przyswajania sobie twórczości zespołu z czterech pierwszych płyt były trudne. Kill ‘Em All nie jest najłatwiejszą z nich, ale zapamiętam ją jaką pierwszą, którą potrafiłem zrozumieć, a przynajmniej tak mi się wydaje.

Pamiętam, że pierwszy odsłuch mnie odrzucił. Nie był to mój pierwszy kontakt z metalem, ale trudno to nazwać odpowiednim przygotowaniem na to, co usłyszałem. Hit The Lights rozpoczyna się tak jakbym włączył tę płytę w samym środku. Żadnego przygotowania na pierwsze starcie z ostrym graniem, jedynymi uprzywilejowanymi do rozgrzewki są muzycy. Pierwsze trzydzieści sekund to jak rozgrzewanie silnika potężnej maszyny i przepowiednia, że zbliża się coś wielkiego. Na samym początku przeszkadzało mi to, że wszystko działo się tak szybko. Doceniłem agresywne melodie, ale nie pasowało mi, że bombardowały mnie z taką intensywnością. Dziś śmieję się sam z siebie - to tak jakbym wypierał się całej esencji tej płyty. To, co kiedyś mnie odpychało, teraz stało się powodem, dla którego powracam do Kill ‘Em All. Przy okazji powodów, pierwszym z nich, aby dać temu albumowi więcej szans, był The Four Horsemen. Do dziś to jeden z moich ulubionych numerów zespołu - siedem minut, które mijają w mgnieniu oka. Nie można tu zapominać, że kompozycja została stworzona przez Dave’a Mustaine’a, który dość szybko wyleciał z zespołu, po czym założył Megadeth. Przy warstwie lirycznej The Four Horsemen, poprzedni Hit The Lights wydaje się nieco prymitywny. O ile tekst pierwszego kawałka na płycie mógłby zostać napisany w 15 minut, o tyle w drugim mamy do czynienia z obrazami z biblijnej Apokalipsy. Jeśli chodzi o muzykę w The Four Horsemen, bardzo odpowiada mi mnogość segmentów, na które składa się ten utwór. Każda zmiana sprawia, że trudno jest stracić choć na moment koncentrację. Moją ulubioną częścią jest bajeczna solówka Kirka Hammetta w środku utworu, odpowiedni moment na rozluźnienie... dla słuchacza, bo sam zespół rzadko tu odpoczywa.

Jak wytłumaczyć modne ostatnio yolo w zaledwie trzy minuty? To proste, wystarczy puścić Motorbreath. Tu pora na kilka słów o Jamesie Hetfieldzie. Czasami podczas słuchania Kill ‘Em All wydaje mi się, że młody James śpiewałby jeszcze szybciej, gdyby tylko był w stanie, podobnie jak gra reszty zespołu na instrumentach. Trudno to sobie wyobrazić, żeby na nagraniu znalazło się miejsce na jeszcze więcej młodzieńczej energii. Co do samego Motorbreath, od samego początku przykuł moją uwagę, między innymi ze względu na krótki czas trwania. Jedno jest pewne - nigdy nie zostanie wykorzystany w kampanii przeciwko piratom drogowym. Kolejny utwór, Jump In The Fire, moim zdaniem ma najbardziej chwytliwy początek na całej płycie, uwielbiam tu linię basową. Wystarczy dorzucić do tego kolejne popisy Hammetta i wychodzi z tego znakomity numer.

(Anesthesia) - Pulling Teeth
ma swoich przeciwników ze względu na trochę odmienną konstrukcję i brak wokalu. Jak na ironię, dla mnie był to jeden z utworów, które od razu zapadły mi w pamięć. Słowa: bass solo, take one wypowiedziane niczym zaklęcie uruchamiają Cliffa Burtona, który popisuje się swoimi umiejętnościami, w połowie dołącza do niego perkusja Larsa Ulricha. Solówka może nie przydałaby się za bardzo jako singiel, ale działa znakomicie w kontekście całej płyty. Stronę A wieńczy pierwszy singiel, czyli Whiplash. Jeśli przyjrzeć się warstwie lirycznej, tworzy on klamrę kompozycyjną wraz z Hit The Lights. Tematyka jest bardzo podobna: thrash metal o energii thrash metalu. Spośród tych dwóch numerów zdecydowanie wolę Whiplash, sprawia wrażenie bardziej dopracowanego i przemyślanego.

Zbyt często zapominam o stronie B, ponieważ w przypadku takiego intensywnego albumu wydaje mi się, że wszystkie najlepsze rzeczy zostały rzucone na początek. Cztery ostatnie utwory w niczym jednak nie ustępują reszcie. Moje wątpliwości rozwiał już pierwszy z nich. Phantom Lord ma w sobie otoczkę z The Four Horsemen, dla mnie to także zwiastun brzmienia, które będzie charakteryzować kolejne albumy Metalliki. Mamy tu połączenie bezpośredniości Kill ‘Em All z ochotą do metalowych eksperymentów. Kolejny No Remorse nie wyróżnia się niczym szczególnym do czasu imponującego przyspieszenia pod sam koniec. Może go nie doceniam przez to, że został umiejscowiony pomiędzy Phantom Lord a jednym z moich faworytów. Seek & Destroy bardzo mnie przyciąga, choć nie wiem do końca, dlaczego. Może to dzięki akcentowaniu słów przez Hetfielda, może dzięki wpadającemu w ucho riffowi. W każdym razie, to prawdziwy zastrzyk adrenaliny i ostrzeżenie, że pod koniec zespół ani myśli odpoczywać. Jeśli ktoś jeszcze w to nie uwierzył, na pewno przekona go Metal Militia. Na koniec czas na manifest, zapowiedź podbicia całego świata przez metal. Metallica nie jest gołosłowna, w ostatnich sekundach słyszymy kroki wielkiej czarnej armii wraz z pierwszym odgłosami walki. Przerażające? Może dla wielkich hejterów gatunku.

Kill ‘Em All trwa trochę ponad 50 minut, ale czuję się jakby minęło mi tylko pół godziny, podobnie jak w przypadku Reign in Blood. Dzięki temu krążkowi zespół zaliczył agresywny wjazd na scenę, który zakończył się niewątpliwym sukcesem. To najbardziej bezpośrednia z płyt zespołu, przynajmniej tych, które dane mi było posłuchać. Czuć w niej atmosferę garażową, bez żadnych kompromisów, każda zwrotka to kolejny zestaw ciosów, a refreny zapadają w pamięć niczym finishery z Mortal Kombat. Płyta puszczona z rana zapewni dodatkową porcję kofeiny Czy Kill’ Em All to dobry punkt startu dla osoby, która chce się zapoznać z metalem? Nie sądzę, trochę jej elementów może na początku zniechęcić, celowałbym w trochę inne podgatunki. Czy to dobry początek na poznanie twórczości zespołu? Jak najbardziej, warto jest zacząć od początku, żeby potem dostrzec, jak wszystko rozwinęło się w ciągu kolejnych kilku lat. Jeśli to wydanie nie przypadnie komuś do gustu, na wszelki wypadek spróbowałbym z kolejnymi płytami, które charakteryzują się mimo wszystko dojrzalszym brzmieniem. Kill ‘Em All to dobra pozycja do posłuchania, jeśli ktoś chce się wyżyć, a niekoniecznie uszkodzić siebie lub kogoś innego. Lepiej zostawić to muzyce, aby uwolniła młodzieńczą energię, doprowadziła do chwilowego buntu i dała sporą dawkę satysfakcji - właśnie tak działa na mnie wczesna Metallica.




Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz