banner 03

czwartek, 27 sierpnia 2015

Recenzja: Sun Kil Moon - Benji







Swoją przygodę z Sun Kil Moon rozpocząłem trochę nietypowo. Zwykle przy poznawaniu nowych artystów lub zespołów staram się celować w płyty z wyrobioną marką, dzięki którym liczba fanów nagle wzrosła. Chcę posłuchać czegoś, co stanowi o sile danego wykonawcy. W tym przypadku było inaczej: co jakiś czas na różnych forach i w recenzjach napotykałem Benji. Zainteresowała mnie przede wszystkim intrygująca niewyraźna okładka. Mark Kozelek? Nie znałem. Przede wszystkim zwróciłem uwagę na polsko brzmiące nazwisko. Oprócz wspominanych informacji i ogólnych ram gatunkowych nie wiedziałem w zasadzie nic, co mogłoby nakierować mnie, z czym będę miał do czynienia. Słuchanie albumów w ciemno czasem może być ciekawym doświadczeniem.

Jeśli chodzi o Benji, do dziś pamiętam moje pierwsze wrażenie. Nie było ono raczej zbyt pozytywne. Mimo że miałem odpowiednie warunki do pierwszego osłuchu, przeszedłem obok tego krążka. Nie byłem wtedy gotowy na taki rodzaj grania. Jaki obraz maluje ta płyta? Akustyczny, akustyczny i jeszcze raz akustyczny. Sun Kil Moon to teoretycznie zespół, ale w praktyce muzyka koncentruje się wokół pomysłów Marka i jego gitar. W większości utworów nie usłyszymy nawet perkusji, co potęguje osobisty charakter płyty. Zaangażowanie innych osób w tych projekt można dostrzec w dyskretnych chórkach, które pojawiają się od czasu do czasu. Muszę się przyznać, że nie zawsze mocno skupiam swoją uwagę na warstwie lirycznej, często zależy to od gatunku muzyki. W przypadku Benji dużo traci się, nie słuchając tekstów. Powiem więcej, liryka Marka to główne danie, którego nie da się zignorować. O jej jakość można się spierać, ale o tym może nieco później.



Everyone's grieving, out of their minds
Making arrangements and taking drugs
But I'm flying out there tomorrow
Because I need to give and get some hugs



Motywem przewodnim albumu jest śmierć wraz z przemijaniem. Jak na taką spokojną muzykę, ilość śmierci wspominanych przez Kozeleka jest całkiem spora. Pójdę w ślady serwisów z ciekawostkami o filmach i serialach, gdzie czasem można natknąć się na tzw. bodycount, czyli liczbę ciał na ekranie. Pora spróbować, zmarłe osoby wspomniane w Benji: Carissa, wujek Marka, (prawdopodobnie) mama Patricii, ofiary Jamesa Huberty’ego, ofiary w Oslo i na wyspie Utoya, ofiary strzelaniny w kinie w Kolorado, ofiary strzelaniny w Portland, ofiary strzelaniny w szkole w Newtown, żona Jima (właściwie Johna) Wise’a, Peter Grant, John Bonham, przyjaciel Marka, młoda dziewczyna (której nawet do końca nie znał), babcia Marka, Richard Ramirez, Peter Pan (nie ten z Disneya, ofiara poprzedniego na liście), pierwsza ofiara Ramireza, Jim Jones i wszystkie ofiary jego masowego „samobójstwa”, Elvis Presley, para sąsiadów Marka, Mark Denton, James Gandolfini, 3 ofiary katastrofy lotniczej przy lotnisku San Francisco, (prawdopodobnie) Micheline i przyjaciel Brett. Uff... łącznie to ponad 1000 zmarłych osób. Dlaczego w większości przypadków Kozelek miałby się tymi osobami bardziej przejmować? Sam artysta odpowiada tekstem piosenki I Watched the Film the Song Remains the Same:


From my earliest memories I was a very melancholic kid
When anything close to me at all in the world died
To my heart, forever, it would be tied



Jeżeli jakaś zmarła osoba jest choćby w najmniejszym stopniu powiązana z Markiem, jej śmierć jest dla niego niemałym przeżyciem. Powiązaniem możemy nazwać więzy rodzinne, ale też artystyczny wpływ wywarty na niego lub też szok związany z okolicznościami zgonu - Kozeleka dopada melancholia. Udowadnia to pierwszy utwór na płycie - Carissa. Tytułowa kobieta nie była dla Marka osobą z bliskiej rodziny, była po prostu jego krewną. Choć nie kontaktował się z nią zbyt często, śmierć Carissy nie była dla niego zdarzeniem, które przyjął bez emocji. Artysta w prosty, ale precyzyjny sposób opowiada o śmierci swojej kuzynki oraz wszystkim, co wiązało się z tą tragedią. Utwór został napisany niczym epitafium i ma bardzo wzruszającą atmosferę za sprawą osamotnionych gitar, zwłaszcza dzięki solówce w samym środku.  Na Benji nietrudno zauważyć pewne połączenia pomiędzy utworami, które wcale nie znajdują się obok siebie. Carissa jest połączona z Truck Driver, trzecim kawałkiem, który opowiada o zmarłym wujku Marka. Po pierwsze, oboje zginęli śmiercią tragiczną w podobnych okolicznościach - przez puszkę z aerozolem, która eksplodowała w koszu na śmieci. Przy zachowaniu pełnej powagi - to niezwykle idiotyczny sposób na śmierć, ale także nietypowy zbieg okoliczności. Po drugie, wujek Marka był dziadkiem dla Carissy. Po trzecie, oba utwory mają podobny klimat, choć uważam, że Truck Driver jest jeszcze smutniejszy, może został tak napisany ze względu na większe więzi z autorem. W każdym z nich opisane są reakcje bliskich, wydarzenia związane z pogrzebem i sposoby, w jakie każdy stara radzić sobie z utratą kogoś z najbliższych. Trzeba przyznać, że Kozelek to bardzo dobry obserwator, pomimo dramatycznych okoliczności tych wydarzeń. O ile Carissa potrafi wzruszyć, o tyle Truck Driver powoduje we mnie przygnębienie.


I was probably five at their home in LaVarne
My cousin's friend was in the yard playing guitar
We all gathered around, listened to her play and sing
And I fell into a trance and knew that one day I would do the same thing



Kolejną sprawą, o której myśli Mark, są masowe zabójstwa dokonane przez szaleńców i nagłaśniane w mediach. Mowa o nich w dwóch piosenkach - Pray For Newtown oraz Richard Ramirez Died Today Of Natural Causes. Przede wszystkim pierwsza z nich skupia się na wielu z tych wydarzeń, w większości poruszany jest temat strzelanin w Stanach Zjednoczonych w ostatnich kilku latach, ale Kozelek znalazł też miejsce na masakrę dokonaną przez Andersa Breivika. Gitarzysta przyznaje, że czasem robi się zbyt wrażliwy i dzwoni do przyjaciół, którzy mogli być blisko dramatycznych wydarzeń. Konstrukcja Pray For Newtown bardzo przypadła mi do gustu. Gitary w pierwszej części brzmią jakby podawały informację z ostatniej chwili, co współgra z tekstem o różnych wydarzeniach z życia Marka, kiedy dowiaduje się o kolejnej i kolejnej tragedii, dochodząc do najnowszej, strzelaniny w Newtown. Artysta zwraca uwagę na jeden z paradoksów naszych czasów: mordercy często stają się celebrytami przez sam fakt popełnienia masakry:


It was quite a thriller, CNN was promoting the bat man killer
His eyes were glazed like he was from Mars
Yesterday he was no one, today he was a star



W drugiej części Pray For Newtown następuje zmiana melodii i ukazany jest cały przekaz. Tu niektórzy mogą zarzucić Markowi rzucanie mnóstwem populizmów, aby pamiętać o ofiarach z Newtown i ich rodzinach. Szczerze mówiąc, nie razi mnie to, uważam to za bardzo miły gest. Gitarzysta przyznaje, że nie jest może osobą wierzącą, ale chce swoją twórczością podtrzymywać pamięć o tych, którzy tragicznie zginęli oraz wesprzeć ich bliskich. W porównaniu z tym kawałkiem, Richard Ramirez Died Of Natural Causes jest bardziej agresywny, tak jakby miał sygnalizować nadchodzące zagrożenie w postaci seryjnego mordercy. Kolejna obserwacja Kozeleka opiera się na fakcie, że morderca może nie mieć litości dla swoich ofiar, może być satanistą jak Ramirez, może przekraczać granice, ale nadal pozostaje śmiertelnikiem. Poza kilkoma ciekawostkami zawartymi w tym utworze, nie uważam go za mocny punkt albumu, potrafi mnie trochę zmęczyć. Na domiar złego, tuż przed nim w trackliście znajduje się I Watched The Film The Song Remains The Same, który nie jest wprawdzie zły - spokojna akustyczna melodia może urzekać przez jedną, góra dwie minuty, ale nie aż dziesięć. Rozumiem, że to tylko tło dla warstwy lirycznej, ale po pewnym czasie wszystko zaczyna się zlewać i robi się mało ciekawie.


My mother is seventy-five
One day she won't be here to hear me cry
When the day comes for her to let go
I'll die off like a lemon tree in the snow
When the day comes for her to leave
I won't have the courage to sort through her things
With my sisters and all our memories
I cannot bear all the pain it will bring



Wróćmy do mocniejszej strony Benji. Odejście najbliższej osoby to jedno, ale strach przed jej utratą również może sprawiać wiele bólu. Mark Kozelek postanowił poświęcić dwa utwory swoim rodzicom. I Can’t Live Without My Mother’s Love to wzruszający hołd dla matki artysty, klimatem przypomina to, co prezentuje sobą Carissa. Lirycznie to jeden z moich faworytów na tej płycie. Jasny przekaz: można zabrać mi w życiu wiele rzeczy, ale nie chcę, odeszła ode mnie moja mama. Mark wie, że choć w momencie nagrywania albumu ze zdrowiem jego matki było w porządku, to jest już w podeszłym wieku i nic na to nie poradzi. Po raz kolejny na uwagę zasługuje styl liryczny - bez żadnych poematów, skomplikowanych metafor, proste słowa opisują konkretne uczucia, w tym przypadku to strach przed bólem psychicznym. Są rzeczy ważne i ważniejsze, Kozelek stawia sprawę jasno - krytykuj mnie, ale nie rób tego mojej matce.


When I was five I came home from kindergarten crying cause they sat me next to an albino
My dad said son everyone's different, you gotta love em all equally
And then my dad sat me down
He said you gotta love all people, pink, red, black, or brown
And then just after dinner
He played me the album They Only Come Out At Night by Edgar Winter



To ciekawy zabieg, że podobny kawałek, połączony tematycznie z tym o mamie, ma zupełnie inny klimat. I Love My Dad to rarytas, bo niewiele jest na Benji momentów, gdzie panuje radosny nastrój. Brzmienie przypomina mi trochę heartland rock, co dla samego artysty pewnie byłoby obrazą (The War On Drugs: suck my cock, co nie, Mark?). W refrenie chórki tworzą coś na kształt gospelu, czego bym się wcześniej nie spodziewał. Kozelek wymienia zasługi swojego ojca, które wpłynęły na jego życie, choć nie ukrywa, że jego rodzic potrafił podnieść na niego rękę. Pomimo twardego wychowania, Mark jako człowiek w średnim wieku dobrze rozumie, o co chodziło jego tacie. Utwór jest pełen anegdot, potrafi rozśmieszyć, a sam artysta całkiem nieźle się bawi.


Jim Wise mercy killed his wife in a hospital at her bedside
Then he put the gun to his head and it jammed and he didn't die
He went to trial all summer long and his eyes welled up when he told us
About how much she loved the backyard garden and the budding rosebush



Pozostańmy przy wspomnieniach. Micheline to kolejny kawałek, w którym przybliżane są sylwetki zmarłych osób związanych z Markiem. Bohaterami są tu: tytułowa Micheline, Brett oraz babcia artysty. Melodia może nie jest tak porywająca, jak w innych utworach, ale tekst naprawdę urzeka. Micheline była upośledzoną dziewczyną, która szukała kontaktu z Markiem w latach ich dzieciństwa. Była ona wyśmiewana przez jego rodzinę, dziś artysta jednak zauważa, że Micheline szukała szczęścia, tak jak każdy inny człowiek. To nie była jej wina, że nie potrafiła tyle co inni. W dalszych latach życia zaczęła się obracać wokół nieodpowiedniego towarzystwa, tekst może sugerować, że najprawdopodobniej zginęła. Z kolei Brett był przyjacielem Marka, który w dziwny sposób trzymał rękę, grając na gitarze. W trakcie jednej z prób doszło do przykrego zdarzenia, w którym Brett upadł na ziemię, wykryto u niego tętniaka. Incydent na próbie sprawił, że przyjaciel Marka nie odzyskał już pełnej sprawności i po pewnym czasie zmarł. Wśród pechowców artysta wspomina także swoją babcię, u której zdiagnozowano śmiertelną chorobę. Jim Wise, kolejny numer, jest nietypowy między innymi ze względu na opisywaną historię, ale jednocześnie ze względu na muzykę. To jedyny utwór na Benji, w którym nie usłyszymy gitar, jedynie piano Rhodesa oraz śpiew. O dziwo wcale nie psuje on konstrukcji płyty (w przeciwieństwie do wspomnianego 10-minutowego kawałka), idealnie pasuje do całej kolekcji wspomnień. Historia Jima Wise’a jest trochę skomplikowana i różnie można interpretować to, co zrobił. Po pierwsze, tak właściwie to John Wise, przyjaciel ojca Marka. Widząc, że jego żona znajduje się w okropnym stanie na szpitalnym łóżku, nie może nawet nic powiedzieć i ledwo reaguje na bodźce, Wise zdecydował się skrócić jej cierpienie. Nie wybrał zbyt dyskretnego sposobu, bo zastrzelił swoją żonę w szpitalu. Wise tuż po pierwszym strzale chciał popełnić samobójstwo, ale nie wystrzelił drugiego pocisku - broń mu się zacięła. Stan Ohio nie akceptuje okoliczności łagodzących, którymi kierował się Wise - zbrodnia to zbrodnia. Jak na taką historię niczym z filmu sensacyjnego, Kozelek stworzył spokojną piosenkę, w której nie ukazał go jako mordercy w stylu Ramireza czy tych z Pray For Newtown, bardziej jako postać skomplikowaną. Wise dostał zakaz opuszczania domu i czekał na wyrok. Kochał swoją żonę i nie chciał, żeby cierpiała, ale będzie musiał za to zapłacić. Świat nie jest czarno-biały.


The guy with the truck picked me up and brought me home
I sat down at my piano and my spirit was low
But I pulled myself together and I played a few notes
Now I was the one who got their heart broke



Nie wspomniałem jeszcze o utworze, który przekonał mnie do Benji, prawdziwa miłość od pierwszego odsłuchu. Oto i on - Dogs na pierwszy rzut oka różni się tematycznie od całej reszty. Kozelek opisuje ważne momenty w swoim życiu emocjonalnym i miłosnym, rozpoczyna od najwcześniejszych lat i przesuwa się do coraz mocniejszych przeżyć. Tytuł to nawiązanie do słynnego utworu Pink Floyd z płyty Animals. Uwielbiam sposób, w jaki brzmienie łączy się z tekstem. Pierwsza zwrotka nagrana jest w lo-fi, ledwo ją słychać. Niemal z każdą kolejną robi się coraz bardziej intensywnie, gitary są głośniejsze, wchodzi perkusja - ten kawałek żyje własnym życiem. Rewelacyjna atmosfera, żwawe tempo i bardzo emocjonalny tekst - wszystko to łatwo powoduje ciarki. Niestety nie wszystko jest idealne - jedynym mankamentem są niektóre momenty w tekście. Kozelek zalicza na Benji kilka wpadek, ale właśnie tutaj jest to warte odnotowania. Rozumiem, że jest szczery do bólu z opisami, ale niektóre z linijek brzmią śmiesznie, choć wiem, że nie zostały napisane z takim zamiarem, albo nieporęcznie, krępują słuchacza. Nieważne, czy posłucham tego pierwszy, czy trzydziesty pierwszy raz - prawie zawsze reaguję uśmiechem politowania. Zainteresowanych odsyłam do tekstów - z łatwością znajdziecie te momenty. Dogs nie porusza bezpośrednio tematu śmierci, ale opowiada o zdarzeniach, które są przeszłością i zostały po nich tylko wspomnienia.


Now he's singing at the Greek and he's busting moves
And my legs were hurting and my feet were too
I called him after, said I'll skip the backstage hi/bye
But thanks for the nice music and all the exercise
And we laughed and it was alright



Całość zamyka numer, który motywem różni się bardzo od reszty płyty. W Benji dominuje śmierć, natomiast Ben’s My Friend to utwór o życiu. Po wielu minutach refleksji, smutku i wspomnień przyszedł czas na trochę słońca. Radosne i beztroskie brzmienie sprawia wrażenie jakby zostało wyjęte prosto z innego albumu. Mark potraktował go jako dziennik i opisuje kilka ostatnich wydarzeń. Przyznaje między innymi, że musi napisać ostatni kawałek, stąd wiemy, że Ben’s My Friend został napisany ostatni. Standardowy zestaw złożony z gitar i perkusji zostaje urozmaicony przez instrumenty dęte, co wprowadza bardzo relaksujący nastrój. Gdyby wypuścić ten utwór jako singiel, na pewno poradziłby sobie bardzo dobrze, ale mógłby też zasiać u słuchaczy trochę inne oczekiwania co do Benji. To trochę zabawne, jakie frazy podkreśla Mark w części, którą można nazwać refrenem: blue crab cakes albo sports bar shit, tak jakby miało to wielkie znaczenie. Artysta chciał chyba przekazać, że przed śmiercią nie ma ucieczki, ale trzeba żyć dalej i cieszyć się chwilą. Jest też chwila na obawę, kiedy Kozelek w swoim tekście wraca do utworu o swojej matce. Miło słyszeć, że taki refleksyjny i przez to smutny album kończy się raczej optymistycznym akcentem.

Benji to bohaterski pies znany z telewizji, nakręcono o nim całą serię filmów fabularnych. Nazwa filmu wspominana jest na płycie chyba dwa razy, Mark przypomina sobie, że oglądał pierwszy film z serii. Dlaczego nazwać album akurat tak? W naszym języku to tak jakby nadać płycie nazwę „Szarik”. Myślę, że to rodzaj komfortu i pocieszenia. W dramatycznych chwilach, kiedy tracimy najbliższych, bardzo brakuje nam właśnie poczucia komfortu, takiego radosnego psa, który wyciągnie nas z opresji. Moje pierwsze spotkanie z projektem Sun Kil Moon zaliczam do bardzo udanych. To odpowiedni album do długich przemyśleń, potrafi wzruszyć, sprawić, że przeanalizuje się niektóre rzeczy na nowo. Akustyczny klimat zdolny jest ukoić nerwy słuchacza, odciąć go na kilkadziesiąt minut od codziennego chaosu i nakłonić do posłuchania urzekających melodii w parze z prostą, ale w większości bardzo dobrą liryką. Mark Kozelek ma swoje humory, ale bardzo dotyka go wszystko, co związane ze śmiercią. Obecnie przygotowuję się do pożegnania bliskiej mi osoby. Trudno jest odzwyczaić od kogoś, kto starał się dla ciebie przez całe twoje życie i poświęcał swój czas. Śmierć rodzi coraz więcej pytań, prowokuje do intensywniejszego myślenia u bliskich, którzy jeszcze tu zostali. Mark dobrze o tym wiedział i nagrał Benji jako hołd dla umarłych oraz pocieszenie dla żywych. Może nie odpowiedział nim na kilka ważnych pytań, ale zapewnił komfort i wsparcie, tak bardzo potrzebne w żałobie.




Ocena: 8/10
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz