Znów znajduję się w tym miejscu, znów planuję przeanalizować Malibu.
Kiedyś już to robiłem, ale postanowiłem anulować tamtą próbę. Dlaczego? Pisałem
recenzję w środku zimy, całkiem surowej jak na te rejony… i czułem, że robię
coś niewłaściwego. Wprawdzie muzyka Andersona .Paaka rozgrzewała mnie w te
długie wieczory, lecz wciąż brakowało do niej atmosfery. Tak oto wracam, tuż
przed rozpoczęciem lata, aby podzielić się krążkiem, który mógłby emitować
własne światło. Pojawił się dość przypadkowo - całe szczęście, że dałem szansę
ostatniej płycie Dr. Dre.
„Kim jest ten Anderson?”, zadawałem sobie pytanie w trakcie odsłuchu
pozycji, która miała być od dawna (nie)oczekiwanym Detoksem, jednak
zdecydowanie nim nie była. Przed „Compton” każdy album od legendarnego producenta
z Los Angeles miał pewną czołową postać, która kradła show podczas gdy Dre
powalał na kolana produkcją. Na Chronic tym kimś był zdecydowanie Snoop a 2001
należał do Eminema (mimo niewielkiej liczby zwrotek). Zgodnie z regułą kciuka
ostatni album Doktora powinien należeć do Kendricka Lamara. W moim odczuciu nie
należał: ba, nie pamiętam nawet połowy zwrotki Kenny’ego z tego projektu. Nie
zapomnę natomiast .Paaka, który otrzymał chyba najwięcej featuringów z
wszystkich artystów zaproszonych na płytę i wcale tego nie zmarnował. Jeśli
dostajesz rolę w pierwszym wspólnie wyprodukowanym utworze przez Dr. Dre i DJa
Premiera, musisz mieć potencjał.
Z taką właśnie myślą podszedłem do Malibu. Nie miałem żadnych innych
oczekiwań poza jednym: w tym Andersonie musi coś być. Nawet nie wiedziałem, czy
zakwalifikować go jako nietypowego rapera, czy nietypowego piosenkarza. Dziś
wiem, że to hybryda pierwszego i drugiego. Kogo ja takiego znam… Mos Def?
Pewnie kilku by się jeszcze znalazło, jednak muszę powtórzyć za innymi
recenzentami: .Paak ma rzadko spotykaną łatwość w przechodzeniu z rapu w śpiew.
Opanował tę sztukę na tyle, że po prostu tego nie zauważam. Może pomaga w tym
jego głos, nietypowy i bardzo charakterystyczny. Na pewno nie pomylę go w radiu
a mam nadzieję, że kiedyś trafi również do polskich stacji.
Anderson, tak jakby wiedział, że nie słuchałem żadnej z jego
poprzednich produkcji (a przydałoby się przesłuchać chociaż Venice), rozpoczyna
Malibu bardzo osobistym „The Bird”. Przy ciepłym soulowym brzmieniu artysta
opowiada o swoim pochodzeniu i rodzinie, w której wiele spraw układało się
niekorzystnie. Dopiero później zapoznałem się dokładniej z historią Andersona
.Paaka, który do muzycznego świata wszedł dosłownie z ulicy, nie miał pewnego
dachu nad głową i musiał nocować u znajomych. W obliczu takich historii
stwierdzenie artysty, że „all we ever need is love”, wydaje się tym bardziej
szczere. „The Bird” często przerywany jest ad-libem, który sam w sobie
brzmiałby bardzo głupio, ale jednak powtarzanie go po każdym wersie w zwrotce
dodaje tej narracji dodatkowej mocy. W okresie memowych raperów nietrudno o
wyrazy dźwiękonaśladowcze, które śmieszą zamiast imponować. Całe szczęście, że
Anderson nie wpadł w tę pułapkę - jego kilka ad-libów nie przeszkadza, a
jedynie dodaje nagraniom charakteru.
„The Bird” wystarczył, aby wznieść Malibu w powietrze i przenieść w
imprezowe klimaty na gorącej plaży. Od „Heart Don’t Stand A Chance” płyta
nabiera rozpędu i nie zwalnia przez następne kilkanaście minut. Artysta oferuje
dużo potencjalnych hitów a wspomniany w poprzednim zdaniu kawałek jest jednym z
najmocniejszych kandydatów na imprezę. Soulowa produkcja to doskonały podkład
dla „przełączaniu się” pomiędzy rapem a śpiewem. Podczas gdy numer ten nadaje
się na grilla, Anderson przygotował coś typowego do klubu. Jeśli któryś z
utworów z Malibu miałby podbić światowe listy przebojów, powinien być to „Am I
Wrong”, którego szybki rytm przekonuje do siebie w ciągu pierwszych kilku
sekund. Brzmi to jak nocna przejażdżka samochodem ulicami blisko plaży z
.Paakiem za kierownicą, który oprowadza po okolicy w taki ciekawy sposób, że
chce się zwiedzić jeszcze więcej. Na zmianę z „Am I Wrong” najchętniej
odtwarzałbym „Lite Weight”, lirycznie o wiele prostszy kawałek, któremu można zarzucić
powtarzalność, ale wokale przy produkcji Kaytranady są tak świeże i
intrygujące, że taki zarzut musi się u mnie zamienić w zaletę.
Choć o Malibu aż chce się pisać w samych superlatywach, czas trwania
płyty sprzyja pojawieniu się kilku zapychaczy. Może to nie jest zbyt dobry
pierwszy przykład, ale w mojej głowie pojawił się „The Season | Carry Me”,
czyli dwa utwory połączone w jeden. Wydaje mi się, że żyje w jakiejś
alternatywnej rzeczywistości, ponieważ wielu recenzentów zachwyca się pierwszą
częścią a po jej zakończeniu po prostu skipuje resztę - mam zupełnie na odwrót.
„The Season” to niczego sobie kompozycja, w której śpiewający Anderson
odpowiada na wersy rapującego Andersona. W każdym razie to dla mnie jedyne
intro do bujającego „Carry Me” z bardziej wyluzowaną produkcją. Utwór ma w
sobie coś z wakacyjnej nostalgii i bardzo podoba mi się, jak .Paak rozwija
wokalami jego końcówkę. Zawsze kiedy powracam do Malibu, utwierdzam się w
przekonaniu, że druga połową tego krążka znajduje się na niższym pułapie.
Powtarzalna melodia „Room In Here” tym razem mnie irytuje, choć najgorszy w tym
wszystkim jest gościnny występ Game’a. Zwrotka bardziej doświadczonego rapera z
LA nie wniosła niczego ciekawego, poczułem się wręcz zażenowany
przewidywalnością metafor.
Znam utwór, również o tematyce relacji, w którym wykonanie jest
znacznie lepsze, i znajduje się on na tej samej płycie. „Without You” oferuje
wcale nie nudny tekst (uśmiecham się zawsze przy: „but I’m twenty-, uh, years
old and running out of options”) i solidną gościnną zwrotkę od Rapsody, która
widocznie urządza sobie featuringową rundkę po lubianych przeze mnie krążkach.
Produkcja 9th Wondera chwyta mnie zwłaszcza na końcu, gdy czyni kolejny w
swojej karierze cud, dynamicznie ucinając sampel, na bazie którego powstał bit.
Zdecydowana większość muzyki z Malibu nastawiona jest na relaks, ale mamy tu
też jeden wyjątek. Agresywny i zuchwały „Come Down” przypomina mi klimatem
„Come Alive” od Janelle Monae.
Choć album krąży wokół letnich rytmów i atmosfery wakacji, Anderson
pozostawił na nim również trochę osobistych przemyśleń. Oprócz wspomnianego
openera pokazuje to końcówka, która tym samym ratuje słabszą połowę krążka.
„Celebrate” to bardzo prosta i optymistyczna kompozycja o docenianiu tego, co
się ma. Z kolei „The Dreamer” hucznie kończy ten letni festiwal, a .Paak
wspierany jest przez kolejny chór. Obawiałem się, w jakiej formie po tylu
latach jest Talib Kweli, ale zaskoczył mnie na plus i przypomniał dobre czasy
Quality.
Dlaczego nie mogę opędzić sie od tej płyty? Pomimo wyraźnego klimatu
Los Angeles Malibu przypomina mi pozytywną energię niesioną w hip hopie przez
takie zespoły jak na przykład A Tribe Called Quest czy Black Star. Muzyka i
śpiew Andersona mają w sobie mnóstwo optymizmu i nie mogę zarzucić monotonii
żadnemu z tych elementów. Niewiele wskazuje na to, że artysta zostanie jednym z
najlepiej wyszkolonych technicznie raperów w Stanach, ale wątpię, żeby
kiedykolwiek o to mu chodziło. Jego barwa głosu oraz umiejętność odnalezienia
się zarówna w rapie, jak i R&B, wystarczy mi, abym czekał z nieustającym
zniecierpliwieniem na kolejny solowy projekt. Dr. Dre może już nie stworzyć
klasycznego albumu, lecz widać, że nadal ma nosa do wynajdowania hip hopowych
talentów.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz