banner 03

wtorek, 20 czerwca 2017

Recenzja: Anderson .Paak - Malibu







Znów znajduję się w tym miejscu, znów planuję przeanalizować Malibu. Kiedyś już to robiłem, ale postanowiłem anulować tamtą próbę. Dlaczego? Pisałem recenzję w środku zimy, całkiem surowej jak na te rejony… i czułem, że robię coś niewłaściwego. Wprawdzie muzyka Andersona .Paaka rozgrzewała mnie w te długie wieczory, lecz wciąż brakowało do niej atmosfery. Tak oto wracam, tuż przed rozpoczęciem lata, aby podzielić się krążkiem, który mógłby emitować własne światło. Pojawił się dość przypadkowo - całe szczęście, że dałem szansę ostatniej płycie Dr. Dre.

„Kim jest ten Anderson?”, zadawałem sobie pytanie w trakcie odsłuchu pozycji, która miała być od dawna (nie)oczekiwanym Detoksem, jednak zdecydowanie nim nie była. Przed „Compton” każdy album od legendarnego producenta z Los Angeles miał pewną czołową postać, która kradła show podczas gdy Dre powalał na kolana produkcją. Na Chronic tym kimś był zdecydowanie Snoop a 2001 należał do Eminema (mimo niewielkiej liczby zwrotek). Zgodnie z regułą kciuka ostatni album Doktora powinien należeć do Kendricka Lamara. W moim odczuciu nie należał: ba, nie pamiętam nawet połowy zwrotki Kenny’ego z tego projektu. Nie zapomnę natomiast .Paaka, który otrzymał chyba najwięcej featuringów z wszystkich artystów zaproszonych na płytę i wcale tego nie zmarnował. Jeśli dostajesz rolę w pierwszym wspólnie wyprodukowanym utworze przez Dr. Dre i DJa Premiera, musisz mieć potencjał.

Z taką właśnie myślą podszedłem do Malibu. Nie miałem żadnych innych oczekiwań poza jednym: w tym Andersonie musi coś być. Nawet nie wiedziałem, czy zakwalifikować go jako nietypowego rapera, czy nietypowego piosenkarza. Dziś wiem, że to hybryda pierwszego i drugiego. Kogo ja takiego znam… Mos Def? Pewnie kilku by się jeszcze znalazło, jednak muszę powtórzyć za innymi recenzentami: .Paak ma rzadko spotykaną łatwość w przechodzeniu z rapu w śpiew. Opanował tę sztukę na tyle, że po prostu tego nie zauważam. Może pomaga w tym jego głos, nietypowy i bardzo charakterystyczny. Na pewno nie pomylę go w radiu a mam nadzieję, że kiedyś trafi również do polskich stacji.

Anderson, tak jakby wiedział, że nie słuchałem żadnej z jego poprzednich produkcji (a przydałoby się przesłuchać chociaż Venice), rozpoczyna Malibu bardzo osobistym „The Bird”. Przy ciepłym soulowym brzmieniu artysta opowiada o swoim pochodzeniu i rodzinie, w której wiele spraw układało się niekorzystnie. Dopiero później zapoznałem się dokładniej z historią Andersona .Paaka, który do muzycznego świata wszedł dosłownie z ulicy, nie miał pewnego dachu nad głową i musiał nocować u znajomych. W obliczu takich historii stwierdzenie artysty, że „all we ever need is love”, wydaje się tym bardziej szczere. „The Bird” często przerywany jest ad-libem, który sam w sobie brzmiałby bardzo głupio, ale jednak powtarzanie go po każdym wersie w zwrotce dodaje tej narracji dodatkowej mocy. W okresie memowych raperów nietrudno o wyrazy dźwiękonaśladowcze, które śmieszą zamiast imponować. Całe szczęście, że Anderson nie wpadł w tę pułapkę - jego kilka ad-libów nie przeszkadza, a jedynie dodaje nagraniom charakteru.

„The Bird” wystarczył, aby wznieść Malibu w powietrze i przenieść w imprezowe klimaty na gorącej plaży. Od „Heart Don’t Stand A Chance” płyta nabiera rozpędu i nie zwalnia przez następne kilkanaście minut. Artysta oferuje dużo potencjalnych hitów a wspomniany w poprzednim zdaniu kawałek jest jednym z najmocniejszych kandydatów na imprezę. Soulowa produkcja to doskonały podkład dla „przełączaniu się” pomiędzy rapem a śpiewem. Podczas gdy numer ten nadaje się na grilla, Anderson przygotował coś typowego do klubu. Jeśli któryś z utworów z Malibu miałby podbić światowe listy przebojów, powinien być to „Am I Wrong”, którego szybki rytm przekonuje do siebie w ciągu pierwszych kilku sekund. Brzmi to jak nocna przejażdżka samochodem ulicami blisko plaży z .Paakiem za kierownicą, który oprowadza po okolicy w taki ciekawy sposób, że chce się zwiedzić jeszcze więcej. Na zmianę z „Am I Wrong” najchętniej odtwarzałbym „Lite Weight”, lirycznie o wiele prostszy kawałek, któremu można zarzucić powtarzalność, ale wokale przy produkcji Kaytranady są tak świeże i intrygujące, że taki zarzut musi się u mnie zamienić w zaletę.

Choć o Malibu aż chce się pisać w samych superlatywach, czas trwania płyty sprzyja pojawieniu się kilku zapychaczy. Może to nie jest zbyt dobry pierwszy przykład, ale w mojej głowie pojawił się „The Season | Carry Me”, czyli dwa utwory połączone w jeden. Wydaje mi się, że żyje w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, ponieważ wielu recenzentów zachwyca się pierwszą częścią a po jej zakończeniu po prostu skipuje resztę - mam zupełnie na odwrót. „The Season” to niczego sobie kompozycja, w której śpiewający Anderson odpowiada na wersy rapującego Andersona. W każdym razie to dla mnie jedyne intro do bujającego „Carry Me” z bardziej wyluzowaną produkcją. Utwór ma w sobie coś z wakacyjnej nostalgii i bardzo podoba mi się, jak .Paak rozwija wokalami jego końcówkę. Zawsze kiedy powracam do Malibu, utwierdzam się w przekonaniu, że druga połową tego krążka znajduje się na niższym pułapie. Powtarzalna melodia „Room In Here” tym razem mnie irytuje, choć najgorszy w tym wszystkim jest gościnny występ Game’a. Zwrotka bardziej doświadczonego rapera z LA nie wniosła niczego ciekawego, poczułem się wręcz zażenowany przewidywalnością metafor.

Znam utwór, również o tematyce relacji, w którym wykonanie jest znacznie lepsze, i znajduje się on na tej samej płycie. „Without You” oferuje wcale nie nudny tekst (uśmiecham się zawsze przy: „but I’m twenty-, uh, years old and running out of options”) i solidną gościnną zwrotkę od Rapsody, która widocznie urządza sobie featuringową rundkę po lubianych przeze mnie krążkach. Produkcja 9th Wondera chwyta mnie zwłaszcza na końcu, gdy czyni kolejny w swojej karierze cud, dynamicznie ucinając sampel, na bazie którego powstał bit. Zdecydowana większość muzyki z Malibu nastawiona jest na relaks, ale mamy tu też jeden wyjątek. Agresywny i zuchwały „Come Down” przypomina mi klimatem „Come Alive” od Janelle Monae.

Choć album krąży wokół letnich rytmów i atmosfery wakacji, Anderson pozostawił na nim również trochę osobistych przemyśleń. Oprócz wspomnianego openera pokazuje to końcówka, która tym samym ratuje słabszą połowę krążka. „Celebrate” to bardzo prosta i optymistyczna kompozycja o docenianiu tego, co się ma. Z kolei „The Dreamer” hucznie kończy ten letni festiwal, a .Paak wspierany jest przez kolejny chór. Obawiałem się, w jakiej formie po tylu latach jest Talib Kweli, ale zaskoczył mnie na plus i przypomniał dobre czasy Quality.

Dlaczego nie mogę opędzić sie od tej płyty? Pomimo wyraźnego klimatu Los Angeles Malibu przypomina mi pozytywną energię niesioną w hip hopie przez takie zespoły jak na przykład A Tribe Called Quest czy Black Star. Muzyka i śpiew Andersona mają w sobie mnóstwo optymizmu i nie mogę zarzucić monotonii żadnemu z tych elementów. Niewiele wskazuje na to, że artysta zostanie jednym z najlepiej wyszkolonych technicznie raperów w Stanach, ale wątpię, żeby kiedykolwiek o to mu chodziło. Jego barwa głosu oraz umiejętność odnalezienia się zarówna w rapie, jak i R&B, wystarczy mi, abym czekał z nieustającym zniecierpliwieniem na kolejny solowy projekt. Dr. Dre może już nie stworzyć klasycznego albumu, lecz widać, że nadal ma nosa do wynajdowania hip hopowych talentów.






Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz