Dualizm osobowości to nic nowego w muzycznym świecie ani na hip
hopowej scenie. Posłużmy sie przykładem Eminema: przeciętny fan umie rozpoznać,
kiedy wypowiada się Marshall a kiedy robi to Slim. Sięgnijmy do rockowej
rzeczywistości, gdzie słuchacze rozróżniają wypowiedzi Vincenta od występów
Alice oraz w którym miejscu kończy się codzienność Briana a zaczyna broić
Marilyn. To podstawowe przykłady ukazujące świadomość, że za artystyczną
kreacją ukrywa się człowiek, którego charakter niekoniecznie łączy się z tym,
co widoczne jest na scenie. Wracając do Eminema, nie przypominam sobie, żeby
jego charaktery łączyły się na nagraniu w jedną postać. Postrzegałem je zawsze
jako inne osoby. Ale jest pewien raper, również z Detroit, który rozdwaja się
przed mikrofonem. Różnica polega na tym, że na XXX Danny Brown nieustannie
pozostaje sobą.
Przypadek Danny’ego przypomina mi, jakim potrafię być muzycznym
ignorantem, a zwłaszcza na swoim podwórku. Na długo przed wysłuchaniem jego
twórczości karmiłem się informacjami na jego temat: a to jakiś incydent na
koncercie, a to nietypowy wygląd i sposób bycia. Dość szybko sklasyfikowałem go
jako jednego z wielu MC z recyklingu: przyjdzie taki i będzie hipsterski do tego
stopnia, że musicie to pokochać. Wydawało mi się, że jego popularność skończy
się bardzo szybko, bo będzie musiał ustąpić na rzecz kolejnych dziwacznych
trendów. Danny Brown jednak do tego nie dopuścił. Danny nie ma czasu za
marnowanie okazji, o czym mówi bez ogródek od samego początku tego krążka.
Zanim zapoznałem się z tym materiałem, nazywałem go w myślach trzema
iksami, które pojawiają się wszędzie przy okładce. Teraz wiem, że to jest trochę
zmyłka, i nie uważam tej informacji za spoiler, w końcu sam artysta naprowadza
słuchaczy pierwszymi słowami, że wspomniane iksy to również liczba trzydzieści.
Choć sukces XXX fałszywie podpowiada, że jego autor debiutuje na scenie, w
rzeczywistości już wtedy miał skończone trzydzieści lat. W czasie hip hopowych
old-timerów Danny’emu jeszcze daleko do emerytury, ale nie jest też żadnym
freshmanem. W tytułowym utworze „XXX” Brown stawia na genezę płyty oraz stanu,
w którym obecnie się znajduje. Chyba nigdy nie spotkałem się z takim
przypadkiem, gdzie raper potrafi zręcznie opisać cały album, zanim jeszcze
zdołał go rozkręcić. Zwięzłość i liczba konkretów godna relacji telewizyjnej za
każdym razem powodują we mnie zachwyt. Zresztą bit również brzmi jak breaking
news z odległego świata.
A czym jest ten świat Danny’ego Browna? To narkotyki, seks i przemoc – w takiej kolejności. Jak na ironię, gdybym najpierw poznał
jakiś singiel z XXX, istniałaby duże szansa, że moje przypuszczenia wobec
twórczości rapera z Detroit zostałyby potwierdzone i nawet bym się do niej nie
dotknął. Całe szczęście, że krążek ten nie był promowany żadnym singlem,
ponieważ udostępniono go w całości za darmo. Sam gospodarz przy mikrofonie
zachowuje się jak bestia napędzana właśnie używkami. Jego szaleństwo w głosie
mogę porównać jedynie do najbrudniejszego członka Wu-Tang Clanu, który również
cechował się niezrównoważonym stylem, lecz wcale nie wydeptał ścieżki kolejnym
pokoleniom raperów. Droga obrana przez Danny’ego nie należy do najłatwiejszych,
ale wydaje się, że przygotowywał się na nią przez całe życie. Niemały konflikt
budzi we mnie ocena pierwszej części tej płyty. Z jednej strony słyszę
przeogromne umiejętności, zmienne flow i jednolinijkowce, przez które łapię się
za głowę i nie wierzę, że tak przed chwilą powiedział. Z drugiej jednak doświadczam
wszystkich tych popisów na bitach, które są w moim odczuciu najwyżej poprawne.
Czuję się jakbym wydłubywał z XXX bardzo ważny składnik, który miał sprawić, że
będzie mi smakować, ale niestety nie potrafię się nim zachwycić. Prawdopodobnie
taki był zamysł: produkcja miała odurzać, ale nie wywołała we mnie
uzależnienia. Miejscami przypomina mi grime, co tym bardziej wyjaśnia mi,
dlaczego jej zwyczajnie nie łapię. Wielka szkoda.
Tutaj mógłbym skończyć moją recenzję i dać XXX przeciętną ocenę, ale
Danny zaoferował mi coś jeszcze. Takie ważne coś, dzięki czemu doceniam
narkotyczną produkcję. Pierwszą myślą, która towarzyszyła mi, kiedy rozpoczął
się utwór „DNA”, było: ściągnąłem złą wersję i ktoś podmienił mi utwory. Chwilę
później pomyślałem, że może ktoś z kolegów Browna dostał cały utwór dla siebie,
ale jednak nie. To ten sam Danny Brown, który po 12 utworach uznał, że może
ujawnić swój prawdziwy głos. Uderzył mnie zastosowany kontrast, ponieważ
naszprycowany i zwykły głos brzmią jakby należały do dwóch innych osób. Ta
pierwsza wersja jest bardziej skomercjalizowana, słyszana w mediach i na
featuringach, ponieważ bardziej się wyróżnia i przyciąga oryginalnością. Druga
wersja to Danny wykonujący conscious hip hop. To człowiek świadomy piekła
uzależnień, który wcale nie chce przekonywać, że jego życie jest piękne. Hip
hop o używkach przeważnie opowiada o tym, kto ile zażył i z kim. Na tym koniec.
Na XXX, w przeciwieństwie do innych płyt, relacjonowana jest nie tylko impreza,
ale także dzień po. Wraz z głosem Danny’ego produkcja od „DNA” zmienia się
drastycznie, staje się mniej wybuchowa, choć im bliżej końca, tym więcej czuć
narkotyczną wersję rapera.
Podobno nie należy oceniać książki po okładce. Gdyby XXX należał
jednak do literatury współczesnej, to okładki wywoływałyby najwięcej zachwytów.
„XXX” był świetnym intro, natomiast „30” jako closer podoba mi się jeszcze
bardziej. Aby udowodnić, że to dualizm w pełnej krasie, wystarczy wspomnieć, że
Danny wchodzi na bit z chamskim wersem „Sent ya bitch a dick pic and now she
need glasses”, a kończy emocjonalnym wywodem o tym, jak trudno było mu się
odnaleźć przez ostatnie dziesięć lat. Choć głos Browna nastawiony jest na
szaleństwo, może się wydawać, że w trakcie trzech minut błyskawicznie przełącza
się między kreacją a prawdziwym „ja”. XXX to nie historia o detoksie po
uzależnieniu, nie ma w niej żadnego morału. To ukazanie obu stron medalu jednej
osoby, która popadła w uzależnienie. Znów przyłapałem się na tym, że oceniam
album wyżej niż tak naprawdę się z nim czuję, ale Danny Brown od pierwszego
odsłuchu zaimponował mi pomysłem na ten krążek. Jeszcze nigdy nie poczułem tak
wyraźnego artystycznego dwugłosu w hip hopie. Nie ma drugiego takiego jak
Danny.
Ocena: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz