banner 03

sobota, 13 maja 2017

Recenzja: Sun Kil Moon - Universal Themes










Wraz z wydaniem „Benji” Mark Kozelek zapoczątkował co najmniej jeden trend zauważalny w swojej twórczości. Pierwszy z nich to styl okładek albumów, który powędrował w stronę otwartych krajobrazów i codziennych scen bez udziału ludzi (oprócz pierwszego wspólnego krążka z Jesu). Drugi trend zawarty jest w warstwie lirycznej, która już na płycie z 2014 roku wydawała się bardziej przyziemna w porównaniu z dokonaniami Marka na początku kariery. Na Universal Themes muzyk urodzony w Ohio idzie o krok dalej: jego wersy coraz częściej przypominają prozę życia niż standardowe teksty piosenek.

W internetowych recenzjach tuż po premierze Universal Themes nie brakowało porównań do poprzedniej płyty. Jestem wielkim fanem stwierdzenia, że podczas gdy Benji to album o śmierci, ten krążek nagrany został z myślą o życiu. Wypełniony jest mnóstwem scenek rodzajowych z udziałem Kozeleka i związanych z nim osób. Spojrzenie na tracklistę może przyprawić o zawrót głowy słuchaczy poszukujących jakiegoś lekkiego w odbiorze albumu, ponieważ czas trwania najkrótszego utworu wynosi niemal siedem minut. Samo patrzenie na te cyfry może zmęczyć, chociaż są złudne, jeśli wziąć pod uwagę konstrukcję numerów. W Universal Themes motyw muzyczny często zmienia się w środku utworu, dlatego w pewnych przypadkach dałoby się podzielić ten krążek na jeszcze mniejsze części.

Długość utworów wskazuje także na strategię obraną przez Marka przy ich tworzeniu. Dosyć luźną strategię. Wygląda na to, że za każdym razem siadał przy kartce z myślą: „mam już prawie 50 lat, pora napisać szczegółowy pamiętnik rzeczywistości wieku średniego”. Właśnie, czy Kozelek w ogóle to zapisywał? Obecność rymów wskazuje na to, że tak, choć momentami Universal Themes przypomina amatorski freestyle. Przeciągane wersy, naciągane rymy, przyspieszane wersy, zgubione rymy; poszukujący tekstów w tradycyjnej formie mogliby uznać te próby za niezłą fuszerkę. Mark zmienia nawet wymowę imienia swojej  partnerki, żeby pasowało do wykonania - tak oto raz mamy Caroline, a raz wychodzi Carolyn. Zdarza mi się parsknąć ze śmiechu, gdy pomyślę, że muzyk wykorzystał imię koreańskiej żony promotora jego koncertów, aby uzupełnić rym w „Garden of Lavender”.

Śmieszy też liryczny ekshibicjonizm, który nie sposób nie zauważyć na tym krążku. Mark opowiada nie tylko o ważnych wydarzeniach, jak na przykład jego uczestnictwo w filmie „Youth” Paolo Sorrentino czy granie koncertów, ale słuchacz dowiaduje się także o jego problemach w jamie ustnej, o serialach, które ogląda na HBO, o książkach, które czyta przed snem... nawet widzi problemu, by je spoilerować, więc jeśli ktoś tego nie lubi (tak jak ja), może trafić na taką minę w trakcie niewinnego odsłuchu. Kozelek nie oszczędza sobie również przekleństw, dając na każdym kroku do zrozumienia, że to jego płyta i jego podwórko.

Skoro tyle elementów na tej płycie wywołuje skrzywienie mojej twarzy, co mnie tak w zasadzie trzyma przy Universal Themes? Uważam, że to jeden z albumów, w którym atmosfera i melodie znajdują się o kilka poziomów wyżej od liryki. „The Possum”, który porusza temat tytułowego biednego oposa, skonstruowany jest w ciekawy sposób. Pierwsza część nie wywołuje we mnie zachwytu, ale umiejętnie podtrzymuje napięcie do momentu, kiedy Mark kończy w tekście wątek o koncercie Godflesh, w którym uczestniczył jako widz. Swoją drogą sposób i głos narracji wskazuje na to, że autor był bardzo podekscytowany tym wydarzeniem. Wydaje mi się jednak, że gdyby nie pierwsza część, żwawa i głośna, nie zakochałbym się w drugiej części „The Possum”. Delikatne akcenty gitary akustycznej połączone ze spokojną narracją trafiły prosto w mój gust. Segment ten jest nieporównywalnie cichszy od poprzedniego, sprawia wrażenie intymności i zadumy. Biadoliłem na zawartość tekstów, ale muszę tu zacytować Marka: „And I'd like to die with music in my ears / The piano of Maurice Ravel or Godflesh's guttural growls from hell”. Osobiście, lecz przepięknie powiedziane. Szkoda, że całość kończy się dziwnym instrumentalem, wyjętym prosto z cyrku - tego wyboru nigdy nie zrozumiem.

Wspomniany schemat tworzenia piosenek na tej płycie objawia się wyraziście w „Birds of Flims”. Podoba mi się melodia śpiewu Marka, oczywiście kiedy już śpiewa. Wykonanie dobrze komponuje się z lekką wiosenną atmosferą, momentami muzyka szybuje wysoko nad ciepłymi krajobrazami. Spokój w tym oraz poprzednim utworze doceniam tym bardziej, gdy odtwarzacz włączy trzeci utwór, którego nazwy nigdy nie pamiętam. Dla formalności: „With a Sort of Grace I Walked to the Bathroom to Cry”. Kozelek postanowił zatytułować ten numer całym wersem, ale nie to przykuwa największą uwagę. Zmiana brzmienia jest piorunująca, nagle uruchomione zostają wzmacniacze, a Mark widocznie chce się odmłodzić za pomocą krzyczącego wokalu. Nie potrafię usprawiedliwić tego pomysłu: pierwsze dwie zwrotki i refren brzmią tak groteskowo, że zastanawiam się, czy aby nie doszło tu do autoparodii. Jedyną rekompensatę za to coś stanowią części utworu, gdy całość zwalnia, gitary (wciąż elektryczne) stają sie subtelniejsze, a ich kojąca uszy melodia nie jest zagłuszana przez zawodzenie wokalisty.

Środek Universal Themes wydaje się być najagresywniejszą częścią pod względem muzycznym. Poprzedni utwór otrzymał tytuł po wersie z jednej ze zwrotek, natomiast „Cry Me a River Williamsburg Sleeve Tattoo Blues” to fraza wielokrotnie wykorzystywana w refrenie tytułowego numeru. Kozelek wymawia „Williamsburg” najszybciej jak może, żeby tylko nie wypaść z rytmu - kolejny śmieszny moment do kolekcji. Na pewno „Cry Me a River...” w wykonaniu Sun Kil Moon tempem bardziej pasuje do reszty albumu niż jego poprzednik, ale wydaje mi się za długi. Melodia jest dobra, zgodnie z tytułem bluesowa, ale to za mało, by zwierzenia Kozeleka nie owinęła nuda. Skłamałbym pisząc, że ten ciąg agresywniejszych utworów to zaleta Universal Themes, ale jeśli miałbym wyciągnąć z niego coś dobrego, wskazałbym na „Little Rascals”. W zwrotkach każde szarpnięcie ze struny jest jak solidne uderzenie, co współgra zwłaszcza z mówioną narracją. Poza tym nie ma szału w buntowniczej chwili Sun Kil Moon.

Powyżej wymieniłem już te słabsze utwory, ale został mi jeszcze najgorszy. Jeśli dobrze pamiętam, „Ali/Spinks 2” był pierwszym singlem (jeśli można to tak nazwać) udostępnionym przez Sun Kil Moon na ich oficjalnej stronie internetowej. Mało brakowało, a wcale nie zabrałbym się za odsłuch Universal Themes, bo przestraszyłem się wspomnianej piosenki. Zaczyna się zupełnie znikąd, monotonną melodię trudno uznać za przyjemną, a jeśli śpiew Marka miał zapewnić urozmaicenie, to ja podziękuję. Wokal brzmi jak żart albo zakład pod tytułem: „zaśpiewam najgorzej jak potrafię i jeszcze to wydam”. Następnie jeszcze ten ponadpółminutowy noise’owy eksperyment... nie, szkoda o tym pisać. A najbardziej w „Ali/Spinks 2” denerwuje mnie to, że rozdziela dwa świetne dziesięciominutowe utwory.

Dobrze wiem, że z definicji „Garden of Lavender” może odpychać osoby szukające w muzyce konkretów. Kroczy powoli, nigdzie się nie spieszy i nie oferuje fajerwerków, ale z każdym krokiem ukazuje swoją doniosłość i siłę. W pewnym momencie w środku brzmienie upodabnia się do klimatów „Birds of Flims”, co stanowi dla mnie barwne zestawienie. Mark w tej łagodniejszej sekwencji daje się ponieść wspomnieniom, a jego powrót do teraźniejszości zaznaczony jest powrotem do głównego motywu muzycznego... i uświadamiam sobie szlachetność tej prostej melodii. Pojawia się nawet banjo, a w tekście kolejny opos - być może spokrewniony z tym biedakiem z początku płyty. „Garden of Lavender” zwieńczony zostaje jeszcze intymniejszą gitarą i fragmentem gadaniny Marka, która zamiast działać mi na nerwy bardzo pasuje. Myślałem, że to bardzo dobre zakończenie długiej piosenki... aż doszedłem do właściwego zakończenia. Melodia, która rozwija poprzedni motyw i złożona jest wielu warstw gitar, to dla moich uszu najlepszy element całego Universal Themes. Aż mi wstyd, że przy pierwszych odsłuchach pominąłem ten fragment, bo nachodzi słuchacza jako niespodziewana ambrozja. I pomyśleć, że tuż po nim nadchodzi ten diabełek z cyfrą „2”...

Wyprzyjmy z pamięci jego istnienie za pomocą tego tytułu: „This Is My First Day and I'm Indian and I Work at a Gas Station”. Nie jest to żadne wyznanie Marka Kozeleka (jeszcze tego by brakowało), tylko kwestia wypowiadana przez jednego z bohaterów ostatniego numeru na tym krążku. Czuję połączenie pomiędzy nim a „Ben’s My Friend” z Benji, nie tylko ze względu na Bena, który obecny jest w dwóch tekstach. Oba utwory są bardzo żwawe i stanowią konkluzję albumów, na których się znajdują. „This Is My First Day...” był moim pierwszym faworytem na Universal Themes: nie potrafiłem się wsłuchać w resztę płyty, bo nie puszczała mnie ta dziesięciominutowa historia. Wybaczam Markowi momenty, w których podwaja normalny wokal swoją dziwniejszą wersją. Wybaczam mu, że po kilku zwrotkach o tym, jak ważny jest dla niego pobyt i nagrywanie filmu w Szwajcarii, stwierdza, że w zasadzie to zapomnij o tym, słuchaczu drogi. Wybaczam mu zamianę Caroline na Carolyn, mimo że to ta sama kobieta. Wszystko to puszczam w niepamięć, ponieważ za każdym razem jestem oczarowany sposobem podsumowania tej długiej płyty. Mark opowiada w przyziemny sposób o teraźniejszości, małych przyjemnościach, obawach (m.in. o zdrowie swojej matki, o której mogliśmy już usłyszeć na Benji), hejterom również się dostaje. Pewny siebie Mark kończy dyskusję powrotem do pierwszej znakomitej melodii w tym utworze i przytacza anegdotę, która jest dla mnie sednem całego krążka. Wspomina o rozmowie z niepełnosprawnym chłopcem, którego zapytał, co ma zamiar zrobić z życiem. Dziecko po kilku minutach zawahania odpowiada mu w najprostszy sposób: zamierza je przeżyć.

Universal Themes to nagranie, którego mocne strony rozkładają się nierówno. W moich oczach szkielet płyty stanowią cztery utwory: „The Possum”, „Birds of Flims”, „Garden of Lavender” i „This Is My First Day...”. Zabawne, że łączny czas trwania tych kawałków spokojnie wystarczyłby, żeby zakwalifikować je jako album. Reszta numerów obnaża słabości Sun Kil Moon albo wydziela wręcz opary kiczu i żenady. Jeśli komuś nie podoba się długa narracja, która przy okazji gubi rymy lub dokleja je na siłę, może z miejsca skreślić tę pozycję. Od czasu do czasu czuję, że powinienem obniżyć swoją ocenę, że to wcale nie jest takie dobre. Przyznaję się, że zawyżyłem ją ze względu na instrumentale, pokazujące muzyczną wyobraźnię i wyczucie Sun Kil Moon, przez co często do nich powracam. Taki litościwy ze mnie recenzent.

PS Dopiero w trakcie pisania recenzji zauważyłem, że na tej płycie Mark przyznaje się do pocałunku z Rachel Goswell. Szczęściarz.





Ocena: 7/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz