banner 03

piątek, 5 maja 2017

Recenzja: Slowdive - Slowdive (2017)










Przez pewien czas wszystkie informacje o powrocie Slowdive nie traktowałem za poważnie. Wydawać by się mogło, że reunion jednego z lubianych przeze mnie zespołów powinien wywołać natychmiastową radość, ale wieści szybko rozmyły się wśród innych, pozostawiając podstawowy komunikat: że coś kiedyś może nastąpić. Może, ale nie musi. Fakty dotarły do mnie dopiero w styczniu tego roku, i to w jakim stylu. Grupa z Reading uderzyła mnie pierwszymi dźwiękami singla „Star Roving” i wbiła do głowy, że chciałbym usłyszeć, co zdołała stworzyć po 22 latach od zawieszenia działalności.

Gdybym miał zgadywać, w jakim kierunku podąży projekt na zawsze zapamiętany jako filar shoegaze’u, postawiłbym na rozwinięcie motywów z poprzedniego albumu. Brzmienie „Pygmalion” oddaliło się znacznie od wspomnianego gatunku i krążyło wokół ambientowej estetyki. Powtarzałem sobie, że istnieje możliwość na powtórkę z rozrywki, choć niedługo po wydaniu płyty w 1995 roku doszło do rozwiązania umowy z wytwórnią Creation oraz rozpadu zespołu. W XXI wieku członkowie Slowdive zdecydowali się na coś innego: wydaje mi się, że zależało im na zaangażowaniu każdego z nich, gdyż o Pygmalion często mówi sie jak o nagraniu Halsteada i Goswell. W 2017 roku sygnalizują powrót pełnego składu, nazywając nową płytę „Slowdive”... co osobiście trochę mi wadzi. Pierwsza EPka grupy wydana w 1990 roku również przybrała taką nazwę, dlatego od teraz muszę je rozróżniać.

Skończmy z czepianiem się nazw, przecież najważniejsza jest muzyka. Ze względu na małą liczbę utworów postanowiłem, że odsłuch „Star Roving” wystarczy, zanim zabiorę się za całość. Rozpoczynający krążek „Slomo” pomieszał moje oczekiwania z niespodzianką. Pierwsze dźwięki gitar, dobiegające z oddali, zdecydowanie przypomniały mi Pygmalion: dawno zapomniany statek kosmiczny Slowdive wkracza w nasza orbitę emitując regularne echo. Po upływie minuty do moich uszu dociera charakterystyczne brzmienie z lat świetności - czasów albumu Souvlaki. Nie spodziewałem się, że wokal Neila rozpocznie płytę w takiej niecodziennej dla siebie tonacji, ale teraz jestem pewien, że to dobry wybór. Nie musiałem długo czekać na włączenie się Rachel. Tu znakomita wiadomość dla fanów: głosy wokali w zasadzie się nie zmieniły, a nawet jeśli, to nie na tyle, by się nad tym zastanawiam. Mimo że starsi o ponad 20 lat, Goswell i Halstead wciąż brzmią łagodnie i zachowują młodzieńczość. Pierwsze trzy minuty „Slomo” to wzbogacanie utworu o nowe elementy, rozwijanie historii... Slowdive robi to w przepiękny sposób. Co prawda w połowie utworu poczułem się zagubiony i nie wiedziałem, gdzie podążą dalej, ale zrekompensowali mi to końcówką zapełnioną wielowarstwowym echem i dźwiękami, za którymi tęskniłem. Co za obiecujący początek!

O „Star Roving”, pierwszym singlu, wspominałem już kilka razy, ale do teraz się o nim nie wypowiadałem. Slowdive nigdy nie stworzył czegoś podobnego, dlatego rozumiem niektórych fanów zaniepokojonych o jakość tego powrotu. W moim przypadku spodobał mi się już w styczniu i od tej pory nie zmieniłem zdania. Główne danie stanowi bez wątpienia stadionowy przesterowany riff, a zwrotki traktuję jedynie jako poczekalnię. Jest agresywnie (jak na ten zespół) i głośno, co powinno sprawdzić się przy otwieraniu najbliższych koncertów. Następnie rozbrzmiewa „Don’t Know Why”, prezent dla tych, którzy tęsknili za utworami prowadzonymi przez Rachel Goswell. Pomimo że brzmi on bardziej tradycyjnie niż poprzedni kawałek, nie spodobał mi się tak jak chyba powinien. Brakuje mi w nim melodii, która by mnie zachwyciła i mógłbym się jej uchwycić. Oczywiście Rachel brzmi jak za dawnych lat, lecz aranżacja wydaje mi się zbyt banalna. Pierwsza część powrotu Slowdive sprawia mi najwięcej problemów, bo zawiera w sobie dwa gorsze numery obok siebie. Tym drugim jest „Sugar For The Pill”, singiel, którego wcześniej nie słuchałem. Może to i dobrze, bo sam zacząłbym mieć poważne obawy wobec nowego materiału grupy z Reading. Utwór ten w żaden sposób nie razi, ale kojarzy mi się z hybrydą produkcji The xx (na początku) i Beach House - jak na ironię, zespołów, które inspirowały się twórczością Neila i Rachel. Wiem, że cały album krąży w rejonach dream popu (w końcu taki rodzaj shoegaze’u charakteryzował grupę w latach 90.), ale tutaj zapachniało prostymi schematami, na czym cierpi jakość utworu.

„Everyone Knows” najchętniej opisałbym lakonicznie: lepsza wersja „Don’t Know Why”. Kompozycja ta również jest prowadzona przez Rachel, ale wydaje się lepiej wyważona, z większą ilością przestrzeni. Podobają mi się momenty przyciszenia między kolejnymi częściami, występ Rachel zapewnia więcej emocji praz ekscytacji. Pewnie trochę się uparłem, ale spoglądam na tracklistę i co jakiś czas kusi mnie, żeby udawać, iż trzeci utwór nie trafił na końcową wersję płyty. Choć pierwsza część krążka Slowdive zawiera dwa mocne uderzenia, prawdziwą bajką jest dla mnie druga połowa. „Everyone Knows” to tylko wstęp do nagłego przypływu nostalgii.

Zgadzam się z tym, że muzyka w zwrotkach „No Longer Making Time” może przypominać specjalność The xx, ale w trakcie odsłuchu tego numeru najczęściej o tym szczególe zapominam. Harmonia dwóch znanych mi głosów prowadzi do wehikułu czasu, którym jest refren. Ponieważ nie mogę się tu wysłowić, pójdę na łatwiznę i porównam: ten refren odnalazłby się nawet obok „Souvlaki Space Station”, co w mojej opinii jest największym komplementem związanym z dyskografią Slowdive. Riff jest nie z tego świata, unosi w górę i nie odpuszcza ani na moment. Gdybym był czepialski, mógłbym uznać za niepotrzebne powtórzenie motywu ze zwrotek na samym końcu, ale to, czego przed chwilą doświadczyłem, jakoś mi nie pozwala.

Cud poprzedniego utworu jednocześnie wprowadził we mnie obawy, że ostatnie dwa utwory temu nie dorównają. Czemu ja w ogóle tak pomyślałem? „Go Get It” również trzyma szczytowy poziom od początku do końca. Do szczytu zbliża się co prawda wolno, ale właśnie elementy kreują głębię albumu. Ani przez moment w tym numerze nie zastanawiam się nad użytecznością jakiejkolwiek z jego części. Wszystko ma tu sens: tajemniczy początek, prosta melodia wspierana przez leniwy bas, wszechobecne echo, oddalone wokale... i wreszcie ten refren. Niewiarygodnie, jak uderza oraz infekuje słuchacza. Harmonia między Neilem zaczynającym „I wanna see it...” i dopowiadającym „I wanna feel it!” ze strony (chyba) Rachel to mój osobisty hit na tym nagraniu. Czuję, że publika włączy się w tym momencie na koncertach... i że bardzo chciałbym tam być. Końcówka albumu jest nietypowa: wystarczy wspomnieć, że główną linię melodyczną tworzy fortepian. Goswell i Halstead łączą siły w balladzie, która jest długa oraz, moim zdaniem, zbędna. Może inaczej traktowałbym ją, gdyby trwała dwie minuty, ale już osiem minut o takiej zawartości to mierna zachęta, by dosłuchać „Falling Ashes” do końca. Ten styl pasowałby na piosenkę do jakiegoś filmu, lecz w porównaniu z tym, co można było usłyszeć przez ostatnie pół godziny, wydaje się nie na miejscu.

Intensywnie zastanawiałem się nad tym, jak mam ocenić to, co usłyszałem. Slowdive zawiera w sobie kilka słabo rozwiniętych bądź niepasujących pomysłów, które w pewnym stopniu mnie drażnią. Ostatecznie pomógł mi powrót do pierwszych wrażeń. Przypomniałem sobie, że odtworzyłem ten album bez zwracania uwagi na to, w której jego części się znajduję, i zrobił na mnie wrażenie. Wszystkie utwory zgrabnie składały się w całość, tworząc atmosferę utopii, uniesienie i marzeń sennych. Po skończonym odsłuchu natychmiast chciałem posłuchać Slowdive jeszcze raz. Ośmielę się stwierdzić, że to najbardziej przystępne nagranie w ich karierze, dzięki czemu mogą pozyskać nowych fanów. W momencie, w którym to piszę, stawiam ten album wyżej od ich debiutu, co również nie jest błahym stwierdzeniem. Cieszę się, że mimo tak długiej przerwy zespół Slowdive po raz kolejny otworzył przed nami swój magiczny świat.

Oni wciąż to mają.




Ocena: 8/10

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz