banner 03

środa, 26 kwietnia 2017

Recenzja: The Cure - Pornography







(Część pierwsza - smutek)

(Część druga - depresja)

Część trzecia - szaleństwo



Do Pornography powraca mi się najciężej i mam tu na myśli nie tylko niniejszą trylogię The Cure, lecz także całą dyskografię. Za każdym razem muszę zadać sobie szczere pytanie: czy jestem w stanie podejść do kolejnego odsłuchu? O ile Seventeen Seconds i Faith można porównać jako siostrzane płyty, bo nawet przejście pomiędzy jedną a drugą wydaje się płynne, o tyle Pornography odcina się o wspomnianej dwójki gwałtownym uderzeniem topora. Kurtyna odkrywa trzeci akt tej długiej opowieści - burzę, która bez zapowiedzi rozpętała się na teatralnej scenie.


„Doesn’t matter if we all die!” - wykrzykuje Robert Smith w pierwszym wersie czwartej płyty brytyjskiego zespołu. Jego pretensjonalny ton, w wielu miejscach nawet nie przypominający śpiewu, wspierany jest przez niespokojne bębny oraz zawodzące gitary. Pierwsze minuty Pornography sugerują, że tak mrocznego albumu The Cure jeszcze nie nagrali. Każdy kolejny dźwięk maluje obraz desperacji i zbliżenia do nicości. Bohater „One Hundred Years” otwarcie drwi z życia i znacząco różni się osoby, która w ostatnich słowach poprzedniego albumu pozostawia sobie szanse na ratunek. Zespół porzucił atmosferę koszmaru, zostawił ją na poprzednich krążkach - teraz brzmienie porusza się wśród horroru będącego rzeczywistością.

Pornography emituje duchotę, jakiej zwykle nie zaznaję przy słuchaniu muzyki. Spektakl wchodzi w makabryczną fazę i czuję się w potrzasku, a serce opanowuje marazm. „A Short Term Effect” potęguje szok wywołany przez pierwszy numer. Uwagę zwraca brak wyraźności wielu dźwięków, słowa Smitha zamieniają się w echo, tak jakby rzucane były na wiatr. Gdybym miał w żartobliwy sposób opisać muzykalność tego i wielu innych utworów na tym krążku, uznałbym go za symulator migreny. Coś w tym jednak jest, ponieważ wciąga słuchacz w obrzydliwy sposób. Trudno określić, co atakuje mocniej: obrzydzenie czy przerażenie.

W zgorzkniałym „The Hanging Garden” dość łatwo wychwycić dźwięki, które prawdopodobnie zostały wmontowane w odwróconej wersji, i chyba nie muszę przytaczać, jaki jest ich zamierzony efekt. Żwawe gitary i perkusja tworzą harmonię z makabrycznym obrazem przedstawionym w tekście utworu. Warstwa muzyczna utożsamiana jest przeze mnie z metalicznym posmakiem a także bezkompromisowością w przekazie dramatycznej wizji tytułowego ogrodu. W swojej recenzji albumu The Smashing Pumpkins wspomniałem o frazie „siamese twins” i nareszcie mogę dopełnić swoją myśl. Podejrzewam, że Billy Corgan czerpał inspirację z utworu o tym samym tytule z Pornography. „Siamese Twins” jest wolniejszy i bardziej konwencjonalny od omówionych już kawałków. Zadziwia mnie wyrachowaniem, choć niektórzy mogą kręcić nosem ze względu na zaburzenie rytmu album względną spokojnością. Refleksyjny tekst usprawiedliwia ten zabieg, prezentując negocjacje bohatera z otaczającą go rzeczywistością. Konkluzje są iście dekadenckie i pozostawiają cienia nadziei, by kierunek obrany przez Smitha mógłby się zmienić.

Przy omawianiu „The Figurehead” czuję się zmuszony rozpocząć od roli Lola Tolhursta. Poprzednie krążki The Cure udowodniły mi, że zespół nie miał co narzekać, ale na tej płycie muzyk przeszedł samego siebie. Może to być również zasługa masteringu, ale właśnie perkusja często staje się głównym aktorem tego spektaklu zamiast wtapiania się w tło. Na „The Figurehead” bębny Tolhursta zwiastują tragedię, wokół unosi się kurz, a wszystko pokryte jest brudem słyszalnym w gitarach. W środku albumu następuje eskalacja napięcia, co po wielu odsłuchach wciąż jest dla mnie jednym z ulubionych fragmentów tego nagrania. Choć to wzmocnienie łagodzi nieco popowy akcent w postaci „A Strange Day”, konsekwentna wizja Roberta Smitha realizowana jest przez „Cold” i „Pornography”. W tym pierwszym dominują „wiertarki” i przerażające syntezatory, które wchłaniają wszystkie inne dźwięki, wokalowi natomiast towarzyszą kryształki lodu. Drugi utwór rozpoczyna się niepokojącymi mało wyraźnymi nagraniami, po których chaos pokazuje się w pełnej krasie. Album zaczyna się rozsypywać w rozległym krajobrazie szaleństwa, a głos Smitha ledwo wyłania się z hałasu. Przytoczyłem już pierwsze słowa na płycie, jednak ostatnie są równie mocne oraz istotne: „I must fight this sickness, find a cure”. Album urywa się gwałtownie, tak samo jak się zresztą zaczął.

Czwarta płyta zespołu The Cure to jedno z najcięższych nagrań, z jakimi spotkałem się w moim życiu. Uważam to za perfekcyjne zamknięcie gotyckiej trylogii, pełne zanurzenie w desperacji, która dręczyła Smitha w tym okresie twórczości. Artysta rzekomo przyznał, że choroba psychiczna zamknęła go na tyle, że mógł albo umrzeć, albo przenieść te emocje na taśmę. Przy każdym odsłuchu Pornography towarzyszy mi przerażenie, ponieważ słyszę, że obcuję z albumem brudnym, brzydkim i poszarpanym, opisującym, co dzieje się na dnie ludzkiej świadomości. Boję się, ale jednocześnie uwielbiam to, co słyszę. Mroczna trylogia  moim zdaniem zalicza się do największych osiągnięć muzyki popularnej, a sam Pornography nie będzie zapamiętany ze względu na single, lecz dzięki niezrównanemu wpływowi na emocje słuchaczy.







Ocena: 10/10

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz