(Część pierwsza - smutek)
Część druga - depresja
To samo przedstawienie, ci sami aktorzy, ale całość prezentuje się tak
jakby inaczej. Chłód zaczyna być wypierany przez przymrozek, obraz ciemnieje, a
obserwację dodatkowo utrudnia gęsta
mgła. Choć pierwszy basowy pomruk nie jest drastycznym odejściem od pierwszej
części spektaklu, dość łatwo odnieść wrażenie, że pomyliło się sale. Ostatnio
byliśmy przecież otoczeni młodzieńczą nostalgią, a teraz rozpływamy się
klimacie niemalże sakralnym. Seventeen Seconds, poprzedni album The Cure,
opowiada garstkę smutnych historii, ale jednocześnie stanowi dopiero zwiastun
tego, co czai się tuż za rogiem. Na Faith Robert Smith zanurza siebie, a także
wszystkich wokół, jeszcze głębiej w oceanie rozpaczy, gdzie szanse na ujrzenie
światła słonecznego drastycznie maleją.
Pierwszą rzeczą, która przykuwa uwagę w kolejnym krążku brytyjskiej
grupy, jest znaczne spowolnienie tempa utworów. Na próżno szukać w nim
intensywnej perkusji, agresywnych riffów lub twardego wokalu - nie sugeruję, że
jest to niemożliwe, ale z pewnością bardzo kłopotliwe. O ile poprzednia płyta
pełna była wahania i wątpliwości, o tyle w Faith dominuje poczucie bezradności
- wrażenie, że wszystkie życiowe karty zostały wystawione na stół. Narrator w
pierwszym kawałku, The Holy Hour, zaczyna szukać pomocy poza rzeczywistością,
którą zna. Otoczony jest wspomnianą sakralną atmosferą, a śpiew do złudzenia
przypomina chór kościelny. Natychmiastowa odpowiedź na zgorzkniały początek
albumu została zawarta w drwiącym tonie Primary - numeru, który mógłby się
sprawnie ukryć w Seventeen Seconds i nikt by nie zauważył. Wyjątkowo żwawy
utwór pokazuje, jak bardzo ograniczony i naszpikowany pułapkami jest świat
dorosłych w porównaniu do niewinności dziecięcych lat. Z jednej strony nie
dziwię się, że to Primary został wybrany na jedyny singiel promujący ten
longplay, z drugiej jednak zastanawiam się, czy nie wpływało to na inne
oczekiwania słuchaczy w porównaniu do klimatu innych piosenek.
Mimo że lubię odświeżać sobie dźwięki Seventeen Seconds, przy każdym
powrocie nie mogę pozbyć się wrażenia, że napotykam kilka zapychaczy. Faith nie
ma z tym żadnych problemów, ponieważ składa się z samych utworów o nienagannej
aranżacji. Swoje jedyne „ale” postawiłbym przy numerze Doubt, który jakimś
cudem zawsze przerywa mi ciągłość tego albumu - obwiniam o to zwłaszcza jego
nagły, mało subtelny początek. Poza tym odstępstwem muzycy The Cure tworzą w
swoich kompozycjach gęsty klimat. Podziwiam ich za zdolność wprowadzania
słuchacza w opuszczone i zimne krajobrazy. Jeśli miałbym określić Faith jednym
geograficznym zjawiskiem, byłaby to lodowa pustynia. Na samą myśl o melodiach
takich jak Other Voices czy All Cats Are Grey zaczynam odczuwać potrzebę, aby
ubrać się nieco cieplej. Drugi ze wspomnianych jest zresztą chyba moim
ulubionym na całej płycie i, co warto zaznaczyć, nie jest to sprawka wokalu
Smitha. Powolny instrumental rozprzestrzenia się zaraża wszystko, co napotka na
swej drodze. Nie potrafię nie wspomnieć tu o analogiach z A Forest, innym
wielkim hitem grupy z Seventeen Seconds. Oba utwory zostały stworzone na
podstawie snów oraz występuje w nich motyw zagubienia - czuję się jakbym
właśnie napisał przepis na mój idealny utwór w wykonaniu The Cure.
Poza powyższymi piosenkami trudno jest mi pisać o konkretnych
momentach na Faith, ale nie jest to spowodowane moim negatywnym nastawieniem do
płyty. Jedną z najbardziej pożądanych przeze mnie cech, jeśli chodzi o
longplaye, jest ciągłość oraz niezaprzeczalna płynność w brzmieniu. The Cure stworzyli ją w
taki sposób, że chyba nie dało się tego lepiej zrobić. Wspomniany jeden singiel
promujący nagranie w mojej interpretacji dowodzi, że niełatwo jest promować
piosenki poza ich wykreowanym kontekstem. Faith nie słucha się jak 5-minutowych
wiadomości, gdzie można wciąć się w środku przekazu i nadal zrozumieć z niego
sporo. Odpowiednią analogią jest przemyślana audycja, gdzie wszystkie puzzle
składają się w całość i ukazują obraz samotny oraz depresyjny. To jeden z tych
nielicznych przypadków, kiedy zaczynam odsłuch i czuję się zobowiązany, aby
zostać do samego końca - wyjście w środku przedstawienia byłoby nietaktowne.
Ostatnim akcentem drugiego aktu jest dusząca samotność Roberta Smitha,
samotność, która zakrywa wszystkie alternatywy, wreszcie samotność, która
autentycznie przeraża. Wszystkie argumenty „za” przepadły, pozostała już tylko
wiara... ale czy wiara w muzyce The Cure również nie zaczyna zanikać?
Kurtyna w dół.
Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz