Część pierwsza -
smutek
Gdzie ten The Cure z 1979 roku? Skoczne rytmy, tak idealne, by potupać
nóżką; punkowe zacięcie kąsające zewsząd słuchacza, które jednocześnie namawia
do rozrywki i szaleństw na koncertach; Hendrixowe covery niepodobne do
twórczości Hendrixa; nagraniowe cudactwa pełne brytyjskiej flegmy; losowe
okładki pozujące na głębokie i do interpretacji słuchacza... Gdzie to wszystko
zniknęło? Czy Robert Smith postradał zmysły? I tak, i nie. Zacznijmy jednak od
tego, że nagrania z tamtej dekady to ani trochę nie jest The Cure. Słuchacze
zostali zrobieni w konia za pomocą skeczu o trzech zmyślonych chłopcach. Po
rocznym antrakcie brytyjska grupa wyszła na scenę z prawdziwym przedstawieniem
enigmatycznie zatytułowanym Seventeen
Seconds.
Zmienił się skład osobowy. Basista Michael Dempsey pożegnał się z
wciąż młodym projektem, ponieważ miał wobec niego zupełnie inny plan - podobno
w jego oczach grupa miała podążyć wraz z nową falą i pop rockiem. Specjalistami
w tej dziedzinie stali się już Talking Heads i XTC i choć to żaden wstyd być
wymienianym wśród takich marek - nie ukrywam - cieszę się, że The Cure nie
wybrali ministerstwa dziwnych dźwięków. Scenografia z debiutu zmieniła się nie
do poznania. Nic nie pozostało po miszmaszu z debiutu, którego, na dobrą
sprawę, nie potrafiłem dopasować pod względem swoich oczekiwań. Za to pierwsze
dwie minuty „Seventeen Seconds” wywołały we mnie oczekiwania, które na pewno
zostały spełnione. Wiedziałem, że tematyką krążka nie będzie wiosna, spacer w
słońcu czy wymiana uprzejmych spojrzeń przy porannej herbacie. W dyskografii
The Cure zaczęło się robić chłodno. Za spadek temperatury „obwiniam” oczywiście
Roberta Smitha, który uzyskał pełną władzę nad projektem po wspomnianym
odejściu Dempseya, ale nie tylko. Specjaliści od wizerunku w końcu nie zostali
dopuszczeni do głosu ze swoimi dziwnymi wyborami i okładkami wymyślonymi w
trakcie halucynacji. Zdjęcie na froncie Seventeen Seconds to zimna spójność -
przerażająca i zarazem piękna.
Jeśli spojrzeć na niemal 40-letnią karierę zespołu, rok to dla nich
niewiele, ale wystarczył, by przeszli przez okres dojrzewania. Choć słynny
utwór „Boys Don’t Cry” zaliczam do dokonań grupy, chyba nikt nie wmówi mi, że
pomimo smutnej tematyki nie jest jednocześnie lekko prześmiewcza i nie puszcza
oczka w stronę słuchacza, że i tak może się przy niej dobrze bawić. Seventeen
Seconds drastycznie odcina się od takich sugestii i odgraża się, że „smutek”
ukazany w miszmaszu poprzedniego albumu to jeszcze nic. Jeśli przygnębienie
drugiego krążka The Cure polegałoby jedynie na impresjonizmie reprezentowanym
przez „A Reflection”, „Three” oraz „The Final Sound”, zapewne roześmiałbym się
wyciągnął płytę z odtwarzacza i nie wracał do niej przez kilka kolejnych
miesięcy. Wszystkie inne elementy sprawiły jednak, że nie ma się tu z czego
śmiać... i to dosłownie.
„Play For Today” stanowi przejście do konkretów i muzycy czynią to w
fenomenalnym stylu. Punk stracił swoją zawadiackość i został przekształcony w
lament, co najdobitniej reprezentuje wokal Smitha. Każde szarpnięcie za struny
gitary prowadzącej jest jak świst szabli w pojedynku pomiędzy głównym bohaterem
a niesprawiedliwościami z jego rzeczywistości. Kawałek zawiera w sobie motywy
będące lirycznym szkieletem całej płyty: rozczarowanie, niepokój, nieustanne
oczekiwanie oraz poczucie bycia oszukiwanym. Dodatkowo można dostrzec znaczącą
zmianę w roli gitary basowej. Zarzutem Smitha w kierunku wspomnianego już
Dempseya była zbyt mała wyrazistość, czasem wręcz papugowanie głównej gitary.
Nowy basista Simon Gallup okazał się być idealną odpowiedzią na potrzeby
frontmana The Cure. Na Seventeen Seconds nareszcie bas nie jest instrumentem
drugorzędnym: napisać, że dobrze dopełnia inne instrumenty to za mało, ponieważ
melodie gitary basowej czarują już same w sobie. Gallup daje radę zarówno w
szybkim „Play For Today”, gdzie dodaje wiele agresywności, jak i w spokojnym
„In Your House”, gdzie bas kołysze gdzieś w obłokach (w tym momencie słucham
drugiej części „At Night”, gdzie instrument ten jest sycącym daniem głównym).
Robert Smith, reżyser i główny aktor tego spektaklu, przewidział w nim
sporą dawkę marazmu, ale zapewnił też kilka zwrotów akcji. „A Forest” stał się
pierwszym hitowym singlem w historii grupy i nigdy ta informacja nie wprawiła
mnie w zdziwienie. To sześciominutowy thriller, zagadka detektywistyczna bez
żadnych poszlak. Warstwa muzyczna samodzielnie tworzy gęsty klimat - nie
potrzebujemy natychmiastowej narracji Smitha, aby wyczuć bliskość intrygi,
dokładnie opisywanej dopiero od drugiej minuty nagrania. Wiadomo jedynie, że w
tym ciemnym lesie powinna znajdować się dziewczyna, która ma stanowić pomoc w
wyjściu z tego naturalnego labiryntu. Pościg bohatera kończy się w goryczy, gdy
uświadamia sobie, że wszystko, na co miał nadzieję, było jedynie złudzeniem.
Instrumental zaczyna się rozmywać i
zostawia go w mglistej otchłani swojej rozpaczy. Jak tak dobrze przemyślana
kompozycja miała nie zostać hitem?
Mickiewicz miał swoją ukochaną M, dlaczego nie mógłby też takowej mieć
Robert Smith? Utwór zatytułowany tą literą jest dedykowany jego partnerce Mary
Poole. Tutaj można by pomyśleć: nareszcie, ile można obserwować tej narracji o
bólu i cierpieniu... pora na miłosną wstawkę. Rzecz jednak w tym, że M wcale
nie traktuje o pięknej stronie związków - to typowy dla romantyzmu obraz lęku
przed utratą relacji z bliską osobą („You’ll fall in love with somebody else
tonight”), lęku popartego brakiem zaufania, zarówno do niej, jak i do siebie
samego. Bohater wykazuje chęć do walki o miłość, choć czuje, że jest to z góry
przegrana bitwa. Muzycznie M prezentuje się niczym nietrwałe wspomnienie - coś,
co chciałoby się zatrzymać, ale jest to niemożliwe. Osobiście brzmienie kojarzy
mi się ze zdartą płytą winylową i w mojej kopii jest taki ułamek sekundy, kiedy
nagranie jest przerwane. Zamierzony czy też nie, ten szczegół daje słuchaczowi
do myślenia. W wielu przypadkach utwory na Seventeen Seconds brzmią jak momenty
z przeszłości zniszczone i poturbowane przez teraźniejszość.
Widownia przyjęła tytuł sztuki, bo nie miała w zasadzie innego
wyjścia. Co jednak oznacza to zagadkowe Seventeen Seconds? Ostatni, tytułowy
utwór na płycie rzuca nieco światła na tę frazę, choć nie powiem, że została
rozłożona na czynniki pierwsze. Pozostaje mi posłużyć się własną interpretacją.
Po pierwsze, na uwagę zasługuje niepodważalna rola perkusji, której odizolowane
dźwięki rozpoczynają i kończą ten numer. Nie uważam tego za przypadek, że w obu
skrajnych częściach nagrania cykl uderzeń Lola Tolhursta powtarza się co
najmniej siedemnaście razy. Po drugie natomiast w jednym krótkim wersie Robert
Smith przybliża główną inspirację do nagrania tej płyty. Dla wokalisty The Cure
owe siedemnaście sekund stanowi miarę całego życia, które jest wystarczająco
długie, aby odkryć swoje pragnienia i zacząć za nimi gonić, ale często okazuje
się za krótkie, by te pragnienia zrealizować. Inna sprawa, że pewne marzenia
mogą nigdy nie zostać zrealizowane. Smith miał tego świadomość, dlatego smutnym
głosem, przypominającym o przemijaniu życia, odprowadza słuchaczy do ostatnich
dźwięków Seventeen Seconds.
Dla kogoś, kto wczuł się w skecz o trzech zmyślonych chłopcach,
spektakl opisany powyżej mógł być nie lada zaskoczeniem. Łatwo jest kręcić
nosem przy sztuce, której części nie łączą się w całość. Nie idźcie jeszcze
jednak do szatni, żeby przez pięć minut porozmawiać w tłumie o tym, czego
doświadczyliście, po czym oddać się innym rozrywkom.
To tylko przerwa w znacznie większym przedstawieniu.
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz