banner 03

piątek, 16 września 2016

Recenzja: Flying Lotus - 1983








Na trop twórczości Stevena Ellisona, znanego przede wszystkim jako Flying Lotus, naprowadził mnie J Dilla. Zainteresowałem się interpretacjami uwielbianego przeze mnie Fall In Love i FlyLo pokazał się jako jedna z pierwszych propozycji. Odniosłem mylne wrażenie, że napotkałem artystę podobnego do Jay Dee - owszem, w obu przypadkach ramy gatunkowe są podobne, mamy tu do czynienia z beatmakerami znanymi w środowisku hip hopowym, ale na tym podobieństwa się kończą. Muzyka Stevena to zupełnie inny świat, którego tworzenie rozpoczęło się w 1983.


Debiut producenta z Los Angeles zdominowany jest przez instrumentale i choć czuć w nich wspomniane zacięcie hip hopowe, z łatwością można podporządkować to brzmienie do muzyki elektronicznej - bity są dynamiczne i intensywne, co może niektórym może kojarzyć się tylko pozytywnie. Przyznam jednak, że taka formuła potrafi mnie dość szybko zmęczyć, co może wynikać z mojego braku doświadczenia w gatunku jakim jest wonky, ale mój problem pojawia się zwłaszcza w przypadku tego krążka. Nie będę ukrywał, że to, co najlepsze, znajduje się na samym początku. Tytułowy 1983 to prawdziwy kosmos, albo raczej... gra wideo. Choć tytuł albumu i utworu rzekomo odnosi się do roku urodzenia FlyLo, jestem fanem internetowej teorii, według której tytułowy kawałek odzwierciedla początkowy poziom znanego na całym świecie pierwszego Mario Bros. Przekonały mnie dowody mające potwierdzać ten koncept - po pierwsze, 1983 to także rok wydania pierwszej odsłony przygód słynnego hydraulika. Po drugie, konstrukcja i warstwa muzyczna utworu może przywoływać silne skojarzenia z cyberświatem. Tajemniczy początek 1983 utożsamiam z uruchamianiem konsoli, po czym włącza się pierwszy poziom reprezentowany przez kolorową, żwawą muzykę elektroniczną wyjętą prosto z Japonii. Mimo swojej powtarzalności ten bit zadziwia oraz fascynuje mnie przy każdym kolejnym odsłuchu. Jedyną różnorodnością tej części jest w zasadzie tylko nakładanie się dwóch melodii, ale i tak potrafi to wciągnąć. Skończmy wątek konsolowej teorii - w ostatniej minucie dochodzi do zmiany bitu na bardziej przytłumiony. Po raz kolejny mam skojarzenia z Mario Bros, a dokładniej z levelami pod powierzchnią ziemi. Być może cała ta interpretacja jest zbyt naciągana, ale chciałbym, aby była prawdziwa.

O ile o pierwszym utworze potrafię się rozpisać w samych superlatywach, skomentowanie reszty w ten sposób jest dla mnie niewykonalne. Podchodziłem do tego albumu wiele razy, dostawał swoje szanse raz na jakiś czas, jednak zawsze kończyło się to tym, że nie pamiętałem większości bitów pomimo w miarę zaangażowanego słuchania. Zwłaszcza w pierwszej połowie krążka brakuje mi elementów, które przykuwałyby uwagę słuchaczy. Nie twierdzę, że te numery są złe - zostały one spójnie wyprodukowane, brzmią poprawnie, ale bardzo łatwo mi utracić koncentrację. Znajdujący się w samym środku tracklisty Babble reprezentuje coś w rodzaju skitu, ale osobiście traktuję go jako dziwny eksperyment, niedopracowaną wersję przejścia do kolejnej artystycznej myśli. Dopiero w Pet Monster Shotglass FlyLo zaoferował mi brzmienie, przy którym nie chce się robić nic innego poza słuchaniem. Druga część wspomnianego kawałka to statek, który wyłania się z mgły stworzonej przez poprzednie melodie. Do tego można podczepić Hello, kolejną propozycję na liście, która kontynuuje dobrą passę producenta. Unexpected Delight w rzeczy samej zawiera w sobie element niespodzianki, ponieważ to jedyny utwór okraszony wokalem. Śpiew Laury Darlington płynie przez zdecydowanie bardziej klasyczny, cyrkowy bit, co razem tworzy halucynacyjną atmosferę. Takie połączenie wyróżnia się i zapada w pamięć, ale wiem jednak, że ten duet stać na więcej, co udowodnili mi dalszą współpracą. Jako bonus Flying Lotus dorzucił remix tytułowego utworu, który remiksem jest może przez dwie minuty - brzmi to tak jakby oryginalny utwór nie mógł ruszyć z miejsca, a w pewnym momencie zostaje zamieniony na elektronikę, ale taką w biednym remizowym wydaniu. To jedyny numer na tym krążku, który całkowicie mnie odpycha.

1983 to płyta będąca dla Stevena jego artystycznym dorastaniem. Producent dowiódł nią, że ma pomysł na swój indywidualny styl, ale w 2006 roku było jeszcze za wcześnie, aby dodać mu blasku. Wracam do tego albumu jedynie ze względu na utwór tytułowy, który traktuję jako pierwsze wielkie osiągnięcie w karierze FlyLo. Reszta to przyzwoita jakość i kilka przebłysków, choć brakuje mi tu elementów wzbudzających ciekawość. Intensywnie nie zawsze znaczy dobrze, a w przypadku tego albumu częstotliwość dźwięków potrafi zmęczyć. Nie traktuję 1983 jako bomby, raczej uważam ten krążek za zwiastun ewolucji, jaką przejdzie brzmienie tego producenta w kolejnych pozycjach jego dyskografii.




Ocena: 6/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz