W filmie Inside Llewyn Davis
z 2013 roku ukazana jest scena rozmowy pomiędzy tytułowym bohaterem a
muzykiem jazzowym. Ten drugi zadaje pytanie o muzycznego partnera
Davisa, który popełnił samobójstwo. Kiedy dowiaduje się, że ten zabił
się po skoku z mostu George’a Washingtona, postać grana przez Johna
Goodmana zastanawia się w sposób drwiący, dlaczego nie wybrał mostu
Brooklyńskiego - w końcu jeśli odchodzić z tego świata, to z największym
hukiem. Llewyn Davis kwituje ten komentarz wymownym milczeniem. Ten
człowiek tego nie rozumie, choć może w swojej pobłażliwej logice
zrozumiałby Davida Kauffmana i Erica Caboora, którzy wybrali się na
Colorado Street Bridge, kolejny z imponujących mostów znanych z
przyciągania do siebie samobójców.
Nieprzypadkowo przywołałem
jedną z produkcji braci Coen, bowiem kariera obu muzyków stanęła w
podobnym punkcie do tej fikcyjnego bohatera. Zbyt mało wiem o prywatnym
życiu obu panów, aby rzec, że żyli wtedy na bruku, jednak z pewnością
były to lata nieskażone sukcesem. Pomysł na Songs From Suicide Bridge
zrodził się z artystycznej frustracji, w momencie, kiedy trzeba
skonfrontować swoją twórczość z realiami przemysłu muzycznego. Mamy lata
osiemdziesiąte, a na listach przebojów panuje albo agresywne brzmienie,
albo futurystyczne wtedy syntezatory. Gdzie tu znaleźć jakąkolwiek
przestrzeń dla spokojnego akustycznego folku? No właśnie, nie ma żadnego
miejsca. Kauffman i Caboor mogli jedynie marzyć o pełnych salach
koncertowych - to nie było już na czasie, spóźnili o co najmniej dekadę.
Każdy z nich osobno boleśnie się o tym przekonywał aż doszło do
spotkania obu panów. Eric i David postanowili połączyć siły, aby jeden i
drugi mieli jakiekolwiek szanse na wydanie debiutanckiego krążka. Nie
myślcie sobie jednak, że dostosowali się do wymagań ówczesnego radia.
Wręcz przeciwnie.
Kiepska sytuacja finansowa to jedna rzecz, ale
nie można odmówić chemii pomiędzy muzyką tych artystów. Samo wzajemne
uzupełnianie siebie to wystarczająco dobry pretekst na nieprzeciętną
formułę albumu. Wspólnym „problemem” Kauffmana i Caboora było nagrywanie
kompozycji, które nie mało mają wspólnego z przebojowością. W obliczu
kierunku, w jaki zmierzała muzyka lat osiemdziesiątych, pewnie chciałoby
się im powiedzieć: „tam są drzwi, grajcie sobie na zewnątrz to mało
energiczne plumkanie, tylko jak najdalej od moich uszu”. Artyści byli
jednak przekonani, że to jest ich nisza, a nie żadne syntezatory czy też
wariacje okołopost-punkowe. Zdecydowali się więc na rozwiązanie
ekstremalne - nagranie materiału, który uwypukli cechy tej muzyki do
maksimum. Wszystko albo nic.
Co z tego wynikło? Sesja zdjęciowa
na wspomnianym moście samobójców. David Kauffman wspomina, że razem ze
swoim wspólnikiem szukali konceptu, wokół którego można by rozpocząć
nagrania, i to właśnie Eric Caboor wspomniał o moście z Kolorado. Pomysł
bardzo poruszył ich wyobraźnię i stąd ta nieco smutna pocztówka na
okładce - zdjęcie dwóch mężczyzn z gitarami stojących na skraju swojej
kariery, bez pojęcia o tym, co będzie dalej. Wspólne zdjęcia obu panów
oraz nawet sposób, w jaki są przedstawieni, mogą sugerować, że tworzą
zgrany duet jak chociażby Simon & Garfunkel. Nic bardziej mylnego -
Kauffman przyznał w jednym wywiadów, że w czasie nagrywania krążka ani
on, ani Caboor nie postrzegali siebie w ten sposób. Muzycy prędzej
traktowali siebie nawzajem jako towarzyszy w niedoli. Jeśli tak, to jak
interpretować fakt, że swoje następne nagrania wydali pod szyldem The
Drovers?
Określoną przez Kauffmana relację podpowiada też sposób,
w jaki zaaranżowane zostały utwory. Pierwsza połowa tracklisty
prezentuje się trochę jak równa wymiana ciosów na ringu - pierwszy numer
należy do Kauffmana, drugi do Caboora, trzeci znowu do tego pierwszego i
tak aż do siódmego włącznie. Obaj artyści domykają album jednym
utworem, co całkiem przyjemnie się złożyło ze względu na delikatnie
odmienne emocje . Song From Suicide Bridge to teatr dwóch charakterów.
David Kauffman odpowiada za bardziej przygnębiającą stronę spektaklu,
pomaga mu w tym niski, pełen powagi głos, który przypomina mi nieco
szeryfa Trumana z Twin Peaks. Z kolei Eric Caboor wprowadza do materiału
nieco energiczności i, o ironio, nawet optymizmu. W 1984 roku jego głos
wydawał się młodszy od głosu Davida, choć po przejrzeniu zdjęć
powiedziałbym, że to Eric jest starszy (o ile dobrze ich rozpoznałem).
Nastrój w utworach Caboora czasem sprawa wrażenie średnio pasującego do
konceptu płyty - Kauffman stwierdził, że na co dzień jego partner jest
przesympatycznym gościem, dlatego też w większości jego kawałków na
Songs From Suicide Bridge przywdziewa maskę i ujawnia swoją ciemną
stronę - moim zdaniem dzięki takiemu zabiegowi stworzył on coś w rodzaju
sarkastycznego komentarza co do swojego życia. To inna strona
przygnębienia, ale bardzo przyzwoicie komponuje się z osobistymi
wyprawami Kauffmana ku dnu swojej świadomości.
Rozkład sił na
płycie to 6 do 4 dla Davida, ale moja ukochana pozycja z tego
wydawnictwa pochodzi z repertuary Erica. Na wymienianie faworytów
przyjdzie czas później, teraz chciałbym wrócić do wspomnianej sesji
zdjęciowej. Fotografia będąca okładką została zrobiona jeszcze przed
rozpoczęciem nagrań i można to odebrać w sposób metaforyczny. Artyści
stoją na pustej drodze i wyglądają na zagubionych i podobnie było z
nagrywaniem debiutu - nie wiedzieli, jak daleko to zajdzie. W Kiss Another Day Goodbye
nie dzieje się zbyt dużo oprócz podanej przez Kauffmana wskazówki na
temat jego niepewności co do dalszego życia. Materiał David i Erica dla
niektórych mógł się wydawać na tyle przygnębiający, że doszło do
interwencji żony tego pierwszego, która zasugerowała, aby dać
słuchaczowi jakąkolwiek nadzieję w gąszczu rozpaczy. Prośba została
wysłuchana i tak oto Caboor napisał One More Day (You’ll Fly Again),
w którym ukazuje swoje prawdziwe oblicze. Na nagraniu przy
akompaniamencie cichej gitary brzmi on nieśmiało, co przypomina mi
dokonania Nicka Drake’a. To też trochę mówi o Songs From Suicide Bridge,
skoro najbardziej optymistyczny numer jest też tym najcichszym. Na most
samobójców padają promyki światła, ale nie spodziewajcie się tu raczej
bezchmurnego nieba.
Wszelkie wyładowania atmosferyczne sponsoruje
David Kauffman. Z jego gitary wydobywa się rozgoryczenie, a wspomniany
głos ma w sobie sporą siłę do przekazywania negatywnych emocji. W Life Without Love
smutek stopniowo zamienia się ogromne zdenerwowanie, gdzie David w
ramach wyżycia się wykrzykuje „I don’t care!”, choć czuć, że w
rzeczywistości wrażenie samotności musi spędzać sen z powiek jego
postaci. Smutek jest też przez niego wyrażany za pomocą fortepianu w Life and Times on the Beach
- początkową melodię nominuję do miana najbardziej depresyjnej na całym
krążku. Brzmienie przygnębia i wprowadza atmosferę osamotnienia, a do
punktu kulminacyjnego jeszcze daleko. Melodię fortepianu wkrótce
podchwytuje gitara Kauffmana oraz mandolina Caboora. Nie martwcie się -
panowie sprawią, że nie pominiecie momentu, kiedy w tekście wchodzi
aluzja do próby samobójczej. Chwila przerwy, dokończenie wersu i... duet
wrzuca szósty bieg, a na pierwszym planie prezentuje się właśnie ta
mandolina. Poprzednie utwory uśpiły moją czujność, dlatego byłem
znacznie zaskoczony tym zabiegiem, który wyszedł im zresztą znakomicie, a
to nie jedyna z niespodzianek. Midnight Willie
zawiera w sobie kolejny ślad współpracy obu artystów, gdzie parodiują
muzyków grających w małych knajpach, czyli... w zasadzie samych siebie,
skoro również stawiali na taki sposób zarobku. Jeśli ktoś wnioskuje po
moim opisie, że ten album nagrało dwóch smutnych panów w czarnych
koszulach, niech sprawdzi ten bluesowy moment - Eric stara się wręcz za
bardzo śpiewać nienaturalnie grubym głosem, a David nie potrafi
powstrzymać śmiechu. Jedna z niewielu radosnych chwil na całym krążku,
warto to odnotować.
Jak już wspominałem, utwory Caboora na Songs
From Suicide Bridge należą do mniejszości, ale tak się składa, że to do
nich powracam najczęściej. Opisałem już ten ostatni, optymistyczny
numer, dlatego od razu przejdę do pozostałych trzech. Backwoods
swoim klimatem jest zdecydowanie najbliższy stylowi Kauffmana, choć
moim zdaniem nie ma w sobie wystarczająco mrocznej atmosfery. Wypada mi
natomiast pochwalić Neighbourhood Blues,
ponieważ od razu czuć, że w takim klimacie Caboor wypada po prostu
lepiej. Skoczniejsza aranżacja, przy której artysta zdaje relację ze
swojej szarej rzeczywistości. Duży plus za sarkastyczny refren, w którym
Eric wyraźnie sugeruje, że choć ma wiele do powiedzenia, bardzo trudno
znaleźć kogoś, kto by go wysłuchał. Wstrzymywałem się z wisienką na tym
torcie, ale oto i ona - Angel of Mercy
to najlepsze, co zaoferowali mi obaj panowie na tym nagraniu. Niewinna
melodia, która prowadzi nas przez najbliższe pięć minut mogłaby równie
dobrze zostać wykorzystana w jakimś radosnym letnim repertuarze, ale już
pierwsze sekundy wokalu raz na zawsze ustanawiają przygnębiający ton.
Caboor śpiewa z perspektywy człowieka rozgoryczonego życiem,
zrezygnowanym przez brak nadziei na jego horyzoncie, a nawet jeśli taka
istnieje, zostaje ona przysłonięta przez jego złe nawyki oraz wciąż te
same błędy. Z jednej strony refren wskazuje na to, że nie ma już dla
niego dobrego zakończenia, ale z drugiej gdzieś w tej rozpaczy pozostały
marzenia o beztroskim wzbiciu się w przestworza, aby w końcu odczuć
ulgę lub osiągnąć szczęście. Prawie każdy utwór na płycie jest odbiciem
życia tych artystów, ale w moim mniemaniu Angel of Mercy robi to najcelniej jak się da.
Nie
ma co ukrywać, Kauffman i Caboor nie podbili swoimi nagraniami list
przebojów, nie wypełniali też sal koncertowych. Ich twórczość można
potraktować jako długą drogę do... właśnie, nie wiadomo czego. Może
chodzi tu o życiową prawdę? Niezależnie od odpowiedzi, Colorado Street
Bridge nie był ostatnim miejscem dla żadnego z tych artystów. Pomimo
wąskiego grona słuchaczy, obaj nagrywali dalej, prowadząc życie muzyków,
których brzmienie nie pasowało do tamtych lat. Na szczęście 30 lat
później przy pomocy dobrych ludzi oraz Internetu o duecie z zachodniego
wybrzeża Stanów Zjednoczonych usłyszało więcej niż 500 osób. Dobrą
stroną obecnych czasów jest to, że nie jesteśmy całkowicie skazani na
rozgłośnie radiowe, dyktujące ramy gatunkowe, w jakich mamy się trzymać.
Odniosę się po raz ostatni do wywiadu z Kauffmanem, w którym
stwierdził, że dla wielu ludzi Songs From Suicide Bridge to bardzo
depresyjny materiał. On sam jest innego zdania - uważa, że są to zwykłe
piosenki o życiu z tamtego niezbyt szczęśliwego okresu. Myślę, że ukryta
jest w nich nadzieja na to, że więcej ludzi zapozna się z taką stroną
muzyki. Skoro to już do mnie dotarło, pozostaje mi podzielić się
wiadomością o istnieniu tego bardzo dobrego krążka.
Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz