banner 03

czwartek, 21 kwietnia 2016

Recenzja: Kauffman & Caboor - Songs From Suicide Bridge







W filmie Inside Llewyn Davis z 2013 roku ukazana jest scena rozmowy pomiędzy tytułowym bohaterem a muzykiem jazzowym. Ten drugi zadaje pytanie o muzycznego partnera Davisa, który popełnił samobójstwo. Kiedy dowiaduje się, że ten zabił się po skoku z mostu George’a Washingtona, postać grana przez Johna Goodmana zastanawia się w sposób drwiący, dlaczego nie wybrał mostu Brooklyńskiego - w końcu jeśli odchodzić z tego świata, to z największym hukiem. Llewyn Davis kwituje ten komentarz wymownym milczeniem. Ten człowiek tego nie rozumie, choć może w swojej pobłażliwej logice zrozumiałby Davida Kauffmana i Erica Caboora, którzy wybrali się na Colorado Street Bridge, kolejny z imponujących mostów znanych z przyciągania do siebie samobójców.

Nieprzypadkowo przywołałem jedną z produkcji braci Coen, bowiem kariera obu muzyków stanęła w podobnym punkcie do tej fikcyjnego bohatera. Zbyt mało wiem o prywatnym życiu obu panów, aby rzec, że żyli wtedy na bruku, jednak z pewnością były to lata nieskażone sukcesem. Pomysł na Songs From Suicide Bridge zrodził się z artystycznej frustracji, w momencie, kiedy trzeba skonfrontować swoją twórczość z realiami przemysłu muzycznego. Mamy lata osiemdziesiąte, a na listach przebojów panuje albo agresywne brzmienie, albo futurystyczne wtedy syntezatory. Gdzie tu znaleźć jakąkolwiek przestrzeń dla spokojnego akustycznego folku? No właśnie, nie ma żadnego miejsca. Kauffman i Caboor mogli jedynie marzyć o pełnych salach koncertowych - to nie było już na czasie, spóźnili o co najmniej dekadę. Każdy z nich osobno boleśnie się o tym przekonywał aż doszło do spotkania obu panów. Eric i David postanowili połączyć siły, aby jeden i drugi mieli jakiekolwiek szanse na wydanie debiutanckiego krążka. Nie myślcie sobie jednak, że dostosowali się do wymagań ówczesnego radia. Wręcz przeciwnie.

Kiepska sytuacja finansowa to jedna rzecz, ale nie można odmówić chemii pomiędzy muzyką tych artystów. Samo wzajemne uzupełnianie siebie to wystarczająco dobry pretekst na nieprzeciętną formułę albumu. Wspólnym „problemem” Kauffmana i Caboora było nagrywanie kompozycji, które nie mało mają wspólnego z przebojowością. W obliczu kierunku, w jaki zmierzała muzyka lat osiemdziesiątych, pewnie chciałoby się im powiedzieć: „tam są drzwi, grajcie sobie na zewnątrz to mało energiczne plumkanie, tylko jak najdalej od moich uszu”. Artyści byli jednak przekonani, że to jest ich nisza, a nie żadne syntezatory czy też wariacje okołopost-punkowe. Zdecydowali się więc na rozwiązanie ekstremalne - nagranie materiału, który uwypukli cechy tej muzyki do maksimum. Wszystko albo nic.

Co z tego wynikło? Sesja zdjęciowa na wspomnianym moście samobójców. David Kauffman wspomina, że razem ze swoim wspólnikiem szukali konceptu, wokół którego można by rozpocząć nagrania, i to właśnie Eric Caboor wspomniał o moście z Kolorado. Pomysł bardzo poruszył ich wyobraźnię i stąd ta nieco smutna pocztówka na okładce - zdjęcie dwóch mężczyzn z gitarami stojących na skraju swojej kariery, bez pojęcia o tym, co będzie dalej. Wspólne zdjęcia obu panów oraz nawet sposób, w jaki są przedstawieni, mogą sugerować, że tworzą zgrany duet jak chociażby Simon & Garfunkel. Nic bardziej mylnego - Kauffman przyznał w jednym wywiadów, że w czasie nagrywania krążka ani on, ani Caboor nie postrzegali siebie w ten sposób. Muzycy prędzej traktowali siebie nawzajem jako towarzyszy w niedoli. Jeśli tak, to jak interpretować fakt, że swoje następne nagrania wydali pod szyldem The Drovers?

Określoną przez Kauffmana relację podpowiada też sposób, w jaki zaaranżowane zostały utwory. Pierwsza połowa tracklisty prezentuje się trochę jak równa wymiana ciosów na ringu - pierwszy numer należy do Kauffmana, drugi do Caboora, trzeci znowu do tego pierwszego i tak aż do siódmego włącznie. Obaj artyści domykają album jednym utworem, co całkiem przyjemnie się złożyło ze względu na delikatnie odmienne emocje . Song From Suicide Bridge to teatr dwóch charakterów. David Kauffman odpowiada za bardziej przygnębiającą stronę spektaklu, pomaga mu w tym niski, pełen powagi głos, który przypomina mi nieco szeryfa Trumana z Twin Peaks. Z kolei Eric Caboor wprowadza do materiału nieco energiczności i, o ironio, nawet optymizmu. W 1984 roku jego głos wydawał się młodszy od głosu Davida, choć po przejrzeniu zdjęć powiedziałbym, że to Eric jest starszy (o ile dobrze ich rozpoznałem). Nastrój w utworach Caboora czasem sprawa wrażenie średnio pasującego do konceptu płyty - Kauffman stwierdził, że na co dzień jego partner jest przesympatycznym gościem, dlatego też w większości jego kawałków na Songs From Suicide Bridge przywdziewa maskę i ujawnia swoją ciemną stronę - moim zdaniem dzięki takiemu zabiegowi stworzył on coś w rodzaju sarkastycznego komentarza co do swojego życia. To inna strona przygnębienia, ale bardzo przyzwoicie komponuje się z osobistymi wyprawami Kauffmana ku dnu swojej świadomości.

Rozkład sił na płycie to 6 do 4 dla Davida, ale moja ukochana pozycja z tego wydawnictwa pochodzi z repertuary Erica. Na wymienianie faworytów przyjdzie czas później, teraz chciałbym wrócić do wspomnianej sesji zdjęciowej. Fotografia będąca okładką została zrobiona jeszcze przed rozpoczęciem nagrań i można to odebrać w sposób metaforyczny. Artyści stoją na pustej drodze i wyglądają na zagubionych i podobnie było z nagrywaniem debiutu - nie wiedzieli, jak daleko to zajdzie. W Kiss Another Day Goodbye nie dzieje się zbyt dużo oprócz podanej przez Kauffmana wskazówki na temat jego niepewności co do dalszego życia. Materiał David i Erica dla niektórych mógł się wydawać na tyle przygnębiający, że doszło do interwencji żony tego pierwszego, która zasugerowała, aby dać słuchaczowi jakąkolwiek nadzieję w gąszczu rozpaczy. Prośba została wysłuchana i tak oto Caboor napisał One More Day (You’ll Fly Again), w którym ukazuje swoje prawdziwe oblicze. Na nagraniu przy akompaniamencie cichej gitary brzmi on nieśmiało, co przypomina mi dokonania Nicka Drake’a. To też trochę mówi o Songs From Suicide Bridge, skoro najbardziej optymistyczny numer jest też tym najcichszym. Na most samobójców padają promyki światła, ale nie spodziewajcie się tu raczej bezchmurnego nieba.

Wszelkie wyładowania atmosferyczne sponsoruje David Kauffman. Z jego gitary wydobywa się rozgoryczenie, a wspomniany głos ma w sobie sporą siłę do przekazywania negatywnych emocji. W Life Without Love smutek stopniowo zamienia się ogromne zdenerwowanie, gdzie David w ramach wyżycia się wykrzykuje „I don’t care!”, choć czuć, że w rzeczywistości wrażenie samotności musi spędzać sen z powiek jego postaci. Smutek jest też przez niego wyrażany za pomocą fortepianu w Life and Times on the Beach - początkową melodię nominuję do miana najbardziej depresyjnej na całym krążku. Brzmienie przygnębia i wprowadza atmosferę osamotnienia, a do punktu kulminacyjnego jeszcze daleko. Melodię fortepianu wkrótce podchwytuje gitara Kauffmana oraz mandolina Caboora. Nie martwcie się - panowie sprawią, że nie pominiecie momentu, kiedy w tekście wchodzi aluzja do próby samobójczej. Chwila przerwy, dokończenie wersu i... duet wrzuca szósty bieg, a na pierwszym planie prezentuje się właśnie ta mandolina. Poprzednie utwory uśpiły moją czujność, dlatego byłem znacznie zaskoczony tym zabiegiem, który wyszedł im zresztą znakomicie, a to nie jedyna z niespodzianek. Midnight Willie zawiera w sobie kolejny ślad współpracy obu artystów, gdzie parodiują muzyków grających w małych knajpach, czyli... w zasadzie samych siebie, skoro również stawiali na taki sposób zarobku. Jeśli ktoś wnioskuje po moim opisie, że ten album nagrało dwóch smutnych panów w czarnych koszulach, niech sprawdzi ten bluesowy moment - Eric stara się wręcz za bardzo śpiewać nienaturalnie grubym głosem, a David nie potrafi powstrzymać śmiechu. Jedna z niewielu radosnych chwil na całym krążku, warto to odnotować.

Jak już wspominałem, utwory Caboora na Songs From Suicide Bridge należą do mniejszości, ale tak się składa, że to do nich powracam najczęściej. Opisałem już ten ostatni, optymistyczny numer, dlatego od razu przejdę do pozostałych trzech. Backwoods swoim klimatem jest zdecydowanie najbliższy stylowi Kauffmana, choć moim zdaniem nie ma w sobie wystarczająco mrocznej atmosfery. Wypada mi natomiast pochwalić Neighbourhood Blues, ponieważ od razu czuć, że w takim klimacie Caboor wypada po prostu lepiej. Skoczniejsza aranżacja, przy której artysta zdaje relację ze swojej szarej rzeczywistości. Duży plus za sarkastyczny refren, w którym Eric wyraźnie sugeruje, że choć ma wiele do powiedzenia, bardzo trudno znaleźć kogoś, kto by go wysłuchał. Wstrzymywałem się z wisienką na tym torcie, ale oto i ona - Angel of Mercy to najlepsze, co zaoferowali mi obaj panowie na tym nagraniu. Niewinna melodia, która prowadzi nas przez najbliższe pięć minut mogłaby równie dobrze zostać wykorzystana w jakimś radosnym letnim repertuarze, ale już pierwsze sekundy wokalu raz na zawsze ustanawiają przygnębiający ton. Caboor śpiewa z perspektywy człowieka rozgoryczonego życiem, zrezygnowanym przez brak nadziei na jego horyzoncie, a nawet jeśli taka istnieje, zostaje ona przysłonięta przez jego złe nawyki oraz wciąż te same błędy. Z jednej strony refren wskazuje na to,  że nie ma już dla niego dobrego zakończenia, ale z drugiej gdzieś w tej rozpaczy pozostały marzenia o beztroskim wzbiciu się w przestworza, aby w końcu odczuć ulgę lub osiągnąć szczęście. Prawie każdy utwór na płycie jest odbiciem życia tych artystów, ale w moim mniemaniu Angel of Mercy robi to najcelniej jak się da.

Nie ma co ukrywać, Kauffman i Caboor nie podbili swoimi nagraniami list przebojów, nie wypełniali też sal koncertowych. Ich twórczość można potraktować jako długą drogę do... właśnie, nie wiadomo czego. Może chodzi tu o życiową prawdę? Niezależnie od odpowiedzi, Colorado Street Bridge nie był ostatnim miejscem dla żadnego z tych artystów. Pomimo wąskiego grona słuchaczy, obaj nagrywali dalej, prowadząc życie muzyków, których brzmienie nie pasowało do tamtych lat. Na szczęście 30 lat później przy pomocy dobrych ludzi oraz Internetu o duecie z zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych usłyszało więcej niż 500 osób. Dobrą stroną obecnych czasów jest to, że nie jesteśmy całkowicie skazani na rozgłośnie radiowe, dyktujące ramy gatunkowe, w jakich mamy się trzymać. Odniosę się po raz ostatni do wywiadu z Kauffmanem, w którym stwierdził, że dla wielu ludzi  Songs From Suicide Bridge to bardzo depresyjny materiał. On sam jest innego zdania - uważa, że są to zwykłe piosenki o życiu z tamtego niezbyt szczęśliwego okresu. Myślę, że ukryta jest w nich nadzieja na to, że więcej ludzi zapozna się z taką stroną muzyki. Skoro to już do mnie dotarło, pozostaje mi podzielić się wiadomością o istnieniu tego bardzo dobrego krążka.




Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz