J Dilla nie zmienił mojego życia.
Dlatego najprawdopodobniej nigdy nie kupię tej koszulki.
Tłusty Czwartek natomiast nie jest moim ulubionym dniem w roku. Nigdy
nie lubiłem zapychać się pączkami dla zasady. Rzadko zdarza mi się jeść
pączki - to nie jest tak, że ich nie lubię. W każdym razie, dla Donuts
muszę zrobić ten wyjątek. J Dilla wysmażył najsmaczniejsze pączki, jakie
kiedykolwiek próbowałem. W 9. rocznicę śmierci artysty warto skusić się
na nie raz jeszcze.
Testament zwykle kojarzy się nam z
rozporządzeniem pisemnym. O wiele rzadziej zdarzają się przypadki, w
których przekazywany jest ustnie - sytuacja osoby umierającej musi być
szczególna. A co powiecie na testament w formie muzyki, w formie
instrumentalnego albumu? Właśnie na taki ruch zdecydował się Jay Dee -
ostatnie kilka lat swoje życia walczył z chorobą, z którą nie dane mu
było wygrać. Myślę, że Dilla nie potrzebował smutku i współczucia ze
strony najbliższych i swoich słuchaczy. Potrzebował jedynie samplera i
czasu, aby ukończyć swój ostatni samodzielny projekt.
Aż 29 z 31
"pączków" zostało skomponowanych w szpitalnym łóżku artysty. Wiedząc o
tym fakcie, można by się spodziewać, że nie będzie to zbyt optymistyczny
krążek. Nic bardziej mylnego! Okładka bardzo dobrze obrazuje nastrój
Donuts - Dilla wręcz zaraża szerokim uśmiechem prosto spod swojego
fullcapa drużyny Detroit Tigers. Ten uśmiech zwiastuje również pewność
swoich umiejętności, która musiała mu towarzyszyć przy produkcji tej
płyty. Wydaje mi się, że rzut oka na samą tracklistę może niektórych
zniechęcić - 31 utworów to trochę sporo. W praktyce jednak tylko jeden z
nich trwa dłużej niż 2 minuty - Workinonit
został wstawiony na sam początek być może dlatego, aby pokazać
słuchaczowi, na czym to ma polegać. Pisząc dalej o konstrukcji,
porównałbym pod tym względem Donuts do albumów typu Pink Flag - jeżeli stracisz na moment koncentrację, możesz przegapić 1 czy nawet 2 utwory.
Jaki
obraz maluje brzmienie Donuts? Z pewnością bardzo kolorowy. Ta płyta
wręcz tryska optymizmem i pozytywnymi uczuciami. Niektórym osobom być
może ciężko jest przyzwyczaić do tego, że często jest ona chaotyczna. Z
drugiej strony, to wszystko przez natłok różnych sampli. Dilla często
tworzy tu bity z kawałków nagrań, gdzie nie spodziewałbym się, że da się
z nich cokolwiek zrobić. Często są to wręcz sekundowe wstawki. W wielu
utworach mamy do czynienia ze zsamplowanym wokalem, który przeważnie
traktowany jest jako jeden z wielu instrumentów. Jak już wspomniałem,
nie jest to łatwy album dla osób przyzwyczajonych do schematów w muzyce.
Wiele "pączków", zwłaszcza tych z soulowych nadzieniem, było dla mnie
smacznych od pierwszego spróbowania. Niektóre z nich to
eksperymentowanie z różnymi smakami - czasem egzotycznymi, czasem wręcz
dziwnymi. Z kilkoma zajęło mi trochę czasu, aby docenić to, co sobą
reprezentują.
Dilla zaserwował prawdziwą ucztę dla osób, które
uwielbiają szukać inspiracji danego artysty. Ten album to ogromna
kopalnia sampli. Trudno jest się dokopać do wszystkich, sam zdołałem
chociaż dostrzec niektórych: Frank Zappa, Beastie Boys, The Jackson 5,
Stevie Wonder, Mantronix (i te słynne, dla niektórych denerwujące,
syreny, z których Dilla nie wahał się korzystać), Kool & The Gang,
Run-DMC, James Brown, The Isley Brothers, pośrednio The Doors (przez
cover Light My Fire w wykonaniu zespołu Africa) - to tylko wycinek z
wszystkich źródeł, z których korzystał Jay Dee. Dobre ucho do bitów oraz
godziny spędzone na przesłuchaniu wielu płyt zrobiły swoje. W przypadku
Donuts to nie tylko nakładanie na siebie kolejnych muzycznych warstw -
często jest to również manipulacja dźwiękiem. Na przykład w Lightworks Dilla wyczarowuje wers, który brzmi jak: light up the spliffs - nie ma tego w oryginale, a efekt jest trochę komiczny.
Staram
się traktować Donuts jako całość. Nie jest to trudne - wystarczy że
przypomnę sobie o jednym utworze z tej płyty, włączę go... i zwykle już
tak będzie leciało do samego końca płyty. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że
w ofercie Jay Dee znajdują się "pączki" bliższe mojemu sercu. O wilku
mowa - Time: The Donut of the Heart to jeden z nich, wykorzystany zresztą przez The Roots na płycie Game Theory jako Can’t Stop This (jeden z wielu tribute’ów dla Dilli). Waves niesamowicie buja, jak sam tytuł na to wskazuje. Melodia w Stop często chodzi po mojej głowie, nawet bez puszczenia samego kawałka. Mam słabość do klawiszy w Mash. Don’t Cry to
jeden z najbardziej osobistych kawałków na Donuts - traktuję go jako
przekaz Jaya do swoich najbliższych, bardzo optymistyczne brzmienie. Bit
z Bye. miał potencjał na coś jeszcze większego, co udowodnili Common oraz D’Angelo w So Far To Go - utworze z wydanego pół roku po śmierci artysty The Shining.
W Donuts wiele jest szaleństwa, dlatego koniec jest początkiem - Donuts (intro)
to ostatni "pączek" zaserwowany przez Jay Dee. To niezwykle radosne
pożegnanie ze swoją karierą, również ze swoim życiem. Zastanawiam się
nad liczbą utworów, czy miała ona dla niego znaczenie? Jest ich 31,
zostały nagrywane, kiedy Dilla miał 31 lat. Nie mógł być on pewien, czy
dożyje swoich 32. urodzin. Na jego szczęście to mu się udało, dożył tym
samym premiery tego albumu. Trzy dni później Jay Dee odszedł z tego
świata.
J Dilla kochał pączki - tak przynajmniej twierdzi jego
matka. Sam nie jestem wielkim entuzjastą pączków, ale Donuts pochłonąłem
z wielką przyjemnością. Jest to bardzo różnorodna muzyczna uczta, w
której czuje się, że każdy ze składników ma swoją duszę - to bardzo ważne w albumach instrumentalnych.
Degustacja zakończona. Według wagi nie przybyło mi po niej ani grama.
Prawdziwa dieta cud!
Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz