banner 03

piątek, 13 marca 2015

Recenzja: LCD Soundsystem - LCD Soundsystem



Znów przyszedł czas na powrót do przeszłości i wspominki. O grach komputerowych, słynnych pożeraczach czasu, mówi się, że o wiele bardziej mają nas bawić niż uczyć. Nie przytaczam ich wcale, aby przyłączyć się do dyskusji bez dna na temat ich (nie)szkodliwości. Piszę o tym, ponieważ właśnie dzięki grom po raz pierwszy zapoznałem się z twórczością LCD Soundsystem. Jeżeli pamięć mnie nie myli, to była FIFA 06 - podczas pobytu w menu bardzo często trafiałem na Daft Punk Is Playing At My House. Na początku myślałem, że francuski duet naprawdę miał coś do czynienia z tym utworem, poza wymienieniem ich w piosence - no cóż, naiwny ja. Gry komputerowe oraz debiut zespołu Jamesa Murphy’ego mają co najmniej jeden wspólny mianownik - w obu przypadkach dużo opiera się na elektronice. Obie mają jeden cel - zapewnić jak najwięcej rozrywki.


I bought fifteen cases for my house, my house
All the furniture is in the garage
Well Daft Punk is playing at my house, my house
You got to set them up kid, set them up

Jak już debiutować, to z wielkim rozmachem - krążek rozpoczyna wspomniany Daft Punk Is Playing At My House. Utwór ten sam w sobie wyjaśnia, dlaczego muzykę wykonywaną przez LCD Soundsystem określa się jako dance-punk - to połączenie, które z jednej strony zapewnia mnóstwo energii, a z drugiej bardzo szybko wpada w ucho. Z trzech studyjnych albumów nagranych przez Murphy’ego i spółkę ich debiut z pewnością ma najbardziej klubowy klimat. Wynika to doświadczenia frontmana grupy w roli DJ’a. Daft Punk is... demonstruje, że nie będzie tu miejsca na wielką poezję - warstwa liryczna nie ma tu dużej wagi, jest po prostu miłym dodatkiem do skocznej muzyki. O wiele bardziej liczy się, w jaki sposób dane słowa są wypowiadane lub śpiewane.

What will you say when the day comes
When it's no fun
When it's all done
When it's no fun
What will you say when the time comes
There's a dry run when it's undone
And there's no one

Umieszczenie Too Much Love zaraz po energicznym pierwszym kawałku uważam za bardzo przemyślane - dzięki temu jest czas na rozluźnienie i odpoczynek. Jest o wiele spokojniej, choć nadal tanecznie. Wracając do Jamesa Murphy’ego, nie ma co się oszukiwać - jego głos nie jest jakiś niepowtarzalny i fenomenalny. Czy to przeszkadza w odbiorze jego muzyki? Zupełnie nie. Murphy to dla mnie bardzo dobry dowód na to, że wiele w muzyce można nadrobić swoją charyzmą. W czasie nagrywania płyty miał już ponad trzydzieści lat - mimo to prezentuje tu energię godną siedemnastolatka.

Koniec przerwy, płyta wraca na wyższe obroty wraz z wejściem Tribulations - warto odpalić ten utwór na słuchawkach, po pierwszych sekundach łatwo odgadnąć, dlaczego. Pamiętam, że przy pierwszym odsłuchu trochę irytowało mnie to brzmienie - potrzebowałem trochę czasu, aby się z nim oswoić. Dziś to dla mnie jeden z osobistych faworytów na tym krążku. Z kolei Movement łączy w sobie elektronikę z garage rockiem w stylu The White Stripes. Po raz kolejny największym atutem jest tu energia wykonywanej muzyki. LCD Soundsystem nie ma zamiaru nic ugrzecznić i idą na całość.

Seems it could be simple
If I could just grow up
Never gonna get it now
Cause I'll never grow
But I'm never as tired as when I'm waking up...
Następny kawałek to Never As Tired As When I’m Waking Up. Myślę, że nie muszę tłumaczyć jego tematyki - tytuł mówi wszystko. Zapracowane śpiochy z całego świata, łączcie się! Warto tu wspomnieć o nieprzypadkowym podobieństwie tego utworu do Dear Prudence od The Beatles - to bardzo miły hołd dla czwórki z Merseyside. Kolejny, On Repeat, ma w sobie coś, za co pokochałem LCD Soundsystem - długie, elektroniczne kompozycje, które mają prosty początek, a z każdą minutą przeobrażają się w coś wielkiego. O wiele lepsze przykłady znajdują się w drugiej części płyty, jednak nie mam temu utworowi nic do zarzucenia. To także jeden z wielu dowodów, że James Murphy czuje się przy mikrofonie jak ryba w wodzie.

Niestety, przyszedł czas na Thrills - dla mnie zdecydowanie najgorszy utwór na całej płycie. O wiele bardziej od "elektroniczny" pasuje mi tu "elektryczny" i to do bólu. Thrills nie dodaje żadnej wartości muzycznej, jest nudne i trochę męczy, pomimo że trwa stosunkowo krótko. Na całe szczęście, moje największe rozczarowanie zostaje od razu wynagrodzone przez...

Bare in mind, we all fall behind, from time to time

... Disco Infiltrator! Cóż to jest za hit! James Murphy nie jest tu już energiczny - on jest po prostu dziki! Bit ogromnie uzależnia, mógłbym go puszczać po trzy razy i dalej by mi się nie znudził. Pierwsza płyta kończy się na Great Release - tytuł brzmi lepiej niż sam utwór. Niby nie drażni, ale nie jest to nic specjalnego. Dla mnie jest to bardziej przejście z jednego krążka na drugi, czas oczekiwania na jeszcze więcej dobrego... i tutaj muszę wtrącić, że istnieją dwie wersje debiutu. Jedna z nich jest jednopłytowa, natomiast inna zawiera całą resztę singli na drugim krążku. W praktyce album ten zostaje wydłużony o dodatkową godzinę. Brzmi trochę groźnie, zważywszy na to, że za nami prawie 50 minut, ale wręcz nie potrafię uznać edycji jednopłytowej. Z taką najczęściej spotykam się w sklepach, ma ona czarną okładkę. To tak jakby zadowolić się pierwszą częścią Kill Bill i nie obejrzeć drugiej. Co więcej, bez drugiej płyty moja ocena na pewno byłaby niższa.

I'm losing my edge to the kids from France and from London
But I was there
I was there in 1968
I was there at the first Can show in Cologne
I'm losing my edge
I'm losing my edge to the kids whose footsteps I hear when they get on the decks
I'm losing my edge to the Internet seekers who can tell me every member of every good group from 1962 to 1978

Oto mój pierwszy dowód: Losing My Edge. Nie skłamię, jeśli powiem, że to ścisła czołówka z wszystkich utworów, które znam. W przeciwieństwie do reszty albumu, Losing My Edge jest bogaty lirycznie. To nie jest nawet śpiew, to po prostu monolog Jamesa Murphy’ego, jego stanowisko wobec muzycznego świata, młodych producentów i DJ’ów oraz słuchaczy. Wybór tego kawałka na pierwszego singla był odważnym krokiem, ale bardzo się to opłaciło.

But I'm losing my edge to better-looking people
With better ideas and more talent
And they're actually really, really nice
O czym jest Losing My Edge? Między innymi o tym, że James Murphy był hipsterem, zanim stało się to modne. Zgadzam się z opinią, że jest to kawałek o... użytkownikach RateYourMusic. Jeżeli odwiedzasz tę stronę regularnie od co najmniej trzech miesięcy, prawdopodobnie jesteś już muzycznym nerdem i nie ma dla ciebie ratunku! Gdyby James Murphy miał tu konto, prawdopodobnie przekonywałby wszystkich o wyższości Talking Heads nad chociażby R.E.M. Lubimy mówić o tym, czego to my nie słuchaliśmy, czego to my nie znamy, wymieniamy wszystkie pozycje, których oczekujemy.

I hear you're buying a synthesizer and an arpeggiator and are throwing your computer out the window because you want to make something real. You want to make a Yaz record

I hear that you and your band have sold your guitars and bought turntables
I hear that you and your band have sold your turntables and bought guitars

I hear everybody that you know is more relevant than everybody that I know
But have you seen my records?
Losing My Edge to też morze inspiracji. Samo brzmienie stylizowane jest na wzór utworu Change od Killing Joke - jeden z wielu zespołów, z których wiele czerpał Murphy. Tekst wypełniony jest po brzegi takimi artystami. W kulminacyjnym momencie jest to wręcz dynamiczna wyliczanka. Mimowolnie uśmiecham się, gdy słyszę w sposób, w jaki wymawiane są te nazwy i pseudonimy (GIL! SCOTT! HERON!). Murphy śmieje się w sposób szyderczy ze swojej młodszej konkurencji (choć jednocześnie ich podziwia), ze słuchaczy, ale również śmieje się z siebie. To jedne z najszybszych ośmiu minut w moim życiu!

And nobody's falling in love
Everybody here needs a shove
And Nobody's getting any touch
Everybody thinks that it means too much
And nobody's coming undone
Everybody here's afraid of fun
And nobody's getting any play
It's the saddest night out in the U.S.A.
Nie ma nawet czasu na odpoczynek, ponieważ wchodzi mój kolejny faworyt - Beat Connection. Powtarza się sytuacja z On Repeat - bit potrzebuje dużo czasu, aby się rozkręcić. Instrumental na początku jest całkiem długi, ale zdecydowanie warto dać mu szansę. Punkt kulminacyjny tego utworu to czysta perfekcja. Druga płyta albumu zawiera więcej długich kompozycji, ale na tym polega cały urok tej grupy, przynajmniej dla mnie. Jak na złość, kolejne dwie, Give It Up i Tired, nie przekraczają nawet czterech minut. Pierwszy kawałek jest bardzo żwawy, brzmi spontanicznie (jęk Murphy’ego po pierwszym refrenie = zawsze się śmieję!), drugi natomiast jest kolejnym zbliżeniem do garage rocka, nawet bardziej eksperymentalnym niż Movement. Tired nie jest dla mnie niczym specjalnym - to kolejny przerywnik, tylko że bardziej intensywny. W każdym razie to nic, za co uwielbiam LCD Soundsystem.

Everybody keeps on talking about it nobody's getting it done
I'm tired, tired, tired now of listening, listening knowing that the ship's gotta run

Końcówka albumu nie traci na wspomnianej intensywności. Ostatnie trzy utwory trwają łącznie aż pół godziny. Pierwsza część Yeah (Crass Version) szybko wpadła mi w ucho - każdy nauczy się refrenu w trzy sekundy, jestem tego pewien. Mam również słabość do tej linii basowej, kolejny silnie uzależniający element. W miarę upływu minut robi się coraz bardziej skomplikowanie, coraz bardziej ostro. Nie przekonałem się od razu do drugiej części i nie dziwię się osobom, które dalej nie potrafią tego zrobić - jeśli nie znosicie elektroniki, nawet nie próbujcie! To jak przechodzenie do innej rzeczywistości, z turbulencjami i innymi efektami specjalnymi. Specjalnie dla tych, którzy zmęczyli się tą wersją, następny w kolejce jest Yeah (Pretentious Version) - wbrew nazwie, jest to bardziej wyluzowana, trochę spokojniejsza wersja. Na sam koniec, na kompletne rozluźnienie przybywa Yr City's a Sucker (Full Version) - kolejny przejaw poczucia humoru ze strony Murphy’ego i spółki. Debiut zakończony.

Pierwsza płyta LCD Soundsystem jest bardzo mocną pozycją, ważną dla swojego gatunku. Nie jest łatwo wejść w nią od razu, ze względu na wiele długich utworów oraz często złożonych instrumentali. Zdarzają się jej momenty słabości, ale taka jest cena eksperymentowania przy próbach dostania się na rynek muzyczny. Całość prezentuje się bardzo rozrywkowo i tanecznie. James Murphy śpiewa, wyje, krzyczy, czasem po prostu mówi, ale wszystkie te niewielkie niedoskonałości zachęcają, aby się do niego przyłączyć. Najważniejsze jest dla mnie to, że debiut przetarł muzyczne szlaki i utorował drogę Sound of Silver... ale to zupełnie inna historia, która czeka na kolejną okazję!


Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz