W trakcie jednej rozmowy z moim ojcem
poruszyliśmy temat muzyki, która nie potrafi się nam w ogóle znudzić,
choćbyśmy słuchali jej po tysiąc razy. Jeśli chodzi o mnie, z niektórymi
klasykami mam tak, że pomimo wielkiego szacunku i sympatii, czasem
muszę sobie zrobić od nich przerwę (nawet na kilka miesięcy), aby potem
wrócić i znów czerpać z nich pełną radość. Wracając do konwersacji, to
dla mnie żadne zaskoczenie, że mój ojciec powiedział o utworach Dire Straits.
Dobrze go rozumiem, choć może nie łączy mnie aż tak mocna więź z
twórczością Marka Knopflera. Zacząłem myśleć o swoim przykładzie i
postanowiłem postawić poprzeczkę wyżej. Czy jest taka płyta, która
niczym stara anegdota zawsze sprawia mi tę samą radość? Czasem wracam do
płyt dla 2-3 utworów, po czym słucham czegoś innego. Czy istnieje taki
krążek, który załaduję i nigdy nie będę miał ochoty go przełączyć,
ponieważ chęć posłuchania go do końca jest silniejsza? Tak - oto Siamese
Dream.
Niezły zbieg okoliczności, ponieważ jestem pewien, że po
raz pierwszy natknąłem się na The Smashing Pumpkins dzięki mojemu ojcu,
słuchaliśmy ich co jakiś czas w samochodzie. Nie pamiętam, jakie to były
utwory, zarejestrowałem w głowie jedynie nazwę grupy. Nie potrafię też
sobie przypomnieć, jakie było moje pierwsze wrażenie po odsłuchu Siamese
Dream - wydaje mi się, że tak muzyka była ze mną od zawsze. Billy
Corgan czerpał swoje wzorce między innymi od Roberta Smitha z The Cure, więc nie dziwię się, że możemy nadawać na podobnych falach. Po udanym wejściu na scenę dzięki Gish
Billy miał ochotę na jeszcze więcej. Jak tu dokonać muzycznego rozwoju?
Decyzja padła na połączenie gatunku, który zyskiwał na popularności z
nurtem, który zaczynał być przez ten pierwszy wypierany i niektórzy
muzyczni dziennikarze trochę się z niego naśmiewali.
Grunge i shoegaze - ciekawa recepta na coś nowego. To mogło zostać z łatwością przekombinowane, jeśli spojrzy się na charakterystykę obu gatunków. Zestawiam je w myślach i od razu widzę przerost formy nad treścią, agresję i próbę pójścia na przebój upakowaną w ścianę dźwięku pod patronatem przesteru. Widzę przepis na wielką klapę. W tym momencie jednak do pomieszczenia wchodzi Billy i spółka, rozstawiają swój sprzęt i przekonują: to wcale nie tak. Wyglądają na pewnych, że udowodnią mi, jak bardzo się mylę. Koniec stereotypów, czas na fakty. Krótka próba i wjeżdża Cherub Rock.
Hipsters unite
Come align for the big fight to rock for you
But beware
All those angels with their wings glued on
Cause deep down
They are frightened and they're scared
If you don't stare
Siamese Dream się nie zaczyna - ta płyta od razu eksploduje trochę ładunkiem agresji i bujania w obłokach. Dziwne połączenie, na papierze niewykonalne. Ktoś, kto dziś ujrzał białą okładkę, a na niej dwie niewinne uśmiechnięte dziewczynki, prawdopodobnie przyjaciółki, mógłby powiedzieć, że pasuje ona bardziej do Twee Popu w stylu Belle and Sebastian, nie do grunge’u. Znajduję jednak powiązanie bieli, niewinności i radosnych chwil z marzycielską stroną tego krążka. Dobra, ta przerwa trwała trochę długo... Cherub Rock! Po krótkim zapoznaniu się z muzycznymi fajerwerkami do głosu dochodzi Billy Corgan, początkowo na spokojnie. Wokal kontrastuje ze ścianą dźwięku i jest to bardzo słuszny efekt, zdaje egzamin tym bardziej, gdy Billy nagle robi się głośniejszy. Temat utworu tak w skrócie to walka z przemysłem muzycznym. Melodia refrenu jest bardzo zaraźliwa i całość przypadła mi do gustu tak bardzo, że wyjątkowo odpuszczam Billy’emu jeden z najbardziej banalnych rymów w historii języka angielskiego (honey i money? Artyści, proszę, nie róbcie tak...). Kolejna pozycja, Quiet i od razu rzuca mi się w oczy motyw przeszkadzania w odpoczynku. Czyżby Radiohead inspirowali się tym kawałkiem przy pisaniu Paranoid Android? Wbrew tytułowi wcale nie będzie spokojnie. Siłą Quiet jest wyłaniający się po kilku sekundach chaosu riff - to są jakieś czary. To taki prosty zabieg, a jaki skuteczny. W jednej z poprzednich recenzji pisałem o młodzieńczym buncie, o tym opowiada ten numer, a dokładniej o buncie wobec rodziców. Nie da się ukryć, Siamese Dream to album pełen młodzieńczych przemyśleń i rozterek.
We are the fossils
The relics of our time
We mutilate the meanings
So they’re easy to deny
Zachwycam się grunge’ową mocą Quiet, ale wypadałoby powiedzieć coś o wokalu. Nosowy głos Billy’ego sprawia, że często brzmi jak rozwydrzony bachor. Jeśli komuś przeszkadza to od samego początku, zła wiadomość - tak będzie przez cały album. Wielu ludzi będzie po prostu irytował i nie ma się co im dziwić. Dla mnie wokal jest już cechą charakterystyczną grupy, ważnym instrumentem, tak samo miałem ze wspomnianym wyżej Yorke’iem. Głos Corgana pasuje do tematyki tekstów na płycie, potrafi reprezentować sobą zarówno delikatność, jak i wściekłość, to wielki plus. Pisząc o wściekłości, nie mogę zapominać, jaką bestią na perkusji jest Jimmy Chamberlin. Wszystkie intensywniejsze momenty dużo zyskują dzięki jego umiejętnościom. Siamese Dream to pokaz talentu Jimmy’ego, wielka szkoda, że miał spore problemy z narkotykami. D’arcy Wretzky i James Iha... boję się wypowiadać o wkładzie tej dwójki w ten album, ponieważ nigdy nie dowiemy się całej prawdy o nagraniach. Z jednej strony Billy borykał się depresją i innymi problemami psychicznymi, pewnie nie było mu łatwo, ale jego perfekcjonizm sprowadzał się do egoizmu. Twierdził, że wszystko potrafi zrobić szybciej i lepiej, stąd intensywna atmosfera w grupie. Doceniam D’arcy i Jamesa, ale wolę nie strzelać, kto jest odpowiedzialny za co.
Today is the greatest
Day I’ve ever known
Can’t wait for tomorrow
I might not have that long
I’ll tear my heart out
Before I get out
Depresja Corgana zainspirowała go do stworzenia pierwszego numeru na tę płytę, czyli Today. Warto w nim zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze, typowa grunge’owa konstrukcja - na początku sama melodia, potem uderzenie, spokojne zwrotki i agresywny „refren”. Wystarczy porównać Today do na przykład Smells Like Teen Spirit, aby dostrzec wiele podobieństw. Po drugie, ta piosenka ma bardzo ironiczny charakter. Dominuje radosne brzmienie, które daje nadzieję na lepsze jutro. Tak naprawdę Billy’emu chodziło o to, że lepsze jutro nigdy nie nadejdzie. Tytułowy dzisiejszy dzień jest dla niego najlepszym, ponieważ później będzie już tylko gorzej i gorzej. Jego słowa mogą również wskazywać na chwilową ulgę, ponieważ pogodził się z decyzją o samobójstwie. Today to jeden z moich ulubionych utworów na płycie, bardzo urzeka mnie jego ambiwalencja. Z kolei Hummer to świetny przykład muzycznego balansu zachowywanego na płycie. Pomimo głośnego mocnego instrumentalu, spokojny charakter zwrotek sprawia, że odczuwam dziwny komfort. Moją ulubioną częścią są ostatnie dwie minuty, to jak znalezienie swojego ulubionego miejsca w cichym krajobrazie. Billy pozostawia słuchaczy z prostym, ale filozoficznym pytaniem.
Ask yourself a question
Anyone but me
I ain’t free
Do you feel
Love is real?
Następny w trakcliście Rocket jest jednym bardziej bezpośrednich numerów na Siamese Dream. Brzmienie w zwrotkach jest przyjemne, ale im bliżej instumentalnego refrenu, tym lepiej. Końcówka może symbolizować start tytułowej rakiety. To, że Billy ma skłonności do patosu, widać jeszcze lepiej na kolejnym albumie grupy, jednak identyczny zabieg reprezentuje Disarm. Gitara akustyczna znakomicie idzie w parze z instrumentami smyczkowymi, ale moim zdaniem to liryka wychodzi na pierwszy plan. Corgan opowiada o trudnym dzieciństwie, które ukształtowało jego czasem wybuchowy charakter. Włączyła się Soma i... brakuje mi słów. Kto by pomyślał, w trakcie na przykład Cherub Rock, że zespół zdecyduje się na takie spokojne granie? Leniwy senny klimat, bajeczna melodia, po pewnym czasie dochodzi fortepian. Soma w pierwszej części przypomina odpoczynek, miłą drzemkę, podczas której zapomina się o wszystkich problemach. Mniej-więcej w połowie kawałka uderzenie gitar działają niczym budzik, przypominają o wszystkim, od czego zdążyliśmy odpłynąć. Nie umiem zdecydować, która połowa jest lepsza, genialny pomysł i wykonanie. Wracamy do szybkiego tempa wraz z Geek U.S.A. Pierwsze wrażenie? Jimmy Chamberlin, zawsze na posterunku, nigdy nie zawodzi. Jak to się stało, że na początku nie doceniłem tego utworu? Idealne tempo, wizytówka dla grunge’u, można nawet powiedzieć, że w pewnym momencie robi się heavy metalowo. W środku utworu następuje spowolnienie. Dlaczego kocham ten moment? Ponieważ przywołanie w tekście siamese twins przypomina mi Roberta Smitha, chociaż w przypadku The Cure metafora była trochę inna. Znajduje się tu również sugestia wyjaśniająca tytuł całego krążka. Moja luźna interpretacja: syjamskie połączenie przy nadgarstku symbolizuje splecione dłonie dwóch osób. Osoby te połączone są także w śnie/marzeniach, co może wskazywać na podobny tok myślenia, podobne wartości, dużo wspólnych cech. Idąc tym tropem, uważam że Siamese Dream to metafora prawdziwej trwałej przyjaźni, która trwa od najmłodszych lat.
In a dream
We are connected
Siamese twins
At the wrist
Mayonaise ma w sobie coś z ballady, ale takiej bardzo głośnej. Lirycznie reprezentuje przeciwieństwo Today i widać w tym pewną prawidłowość. Today został napisany pierwszy, natomiast ten numer Billy zostawił na koniec. Znowu działa to, co teoretycznie nie powinno tak pięknie się zgrywać - trochę hałasu z jednej strony, spokój i refleksyjność z drugiej. W Today świat Billy’ego zmierza ku destrukcji, w Mayonaise pojawia się żal za zmarnowane lata i niewykorzystane szanse, ale nareszcie również nadzieja na coś lepszego. Przez długi czas zastanawiałem się, który utwór jest moim numerem jeden na Siamese Dream. W obecnej chwili wydaje mi się, że na ten tytuł zasługuje Spaceboy. Tyle tu agresywnych i głośnych kompozycji, ale wybrałem jedną ze spokojniejszych piosenek. Zakochałem się w akustycznej atmosferze, powolnej perkusji, a wszystko to powiązane przez melotron, z którym już na zawsze będę kojarzył ten utwór. O ile większość płyty pasuje mi do szybowania w chmurach przy pełnym słońcu, o tyle w Spaceboy klimat staje się bardziej nocny. Billy odnosi się do swojego przyrodniego brata, który borykał się między innymi z porażeniem mózgowym i zespołem Tourette’a. Wokalista zauważa pewne podobieństwa między nimi. Połączył ich okres wykluczenia ze społeczeństwa, co skłania do utożsamienia się z tą drugą osobą. Końcowy fragment jest dla mnie mistrzostwem świata. W poniższych kilku linijkach przedostatnie zdanie wyraża nadzieję, która zostaje zmieciona z powierzchni ziemi przez wykluczenie oznajmione w kolejnym zdaniu. Billy powtarza ostatnie słowa i pozostawia słuchaczy w bezradności, bez punktu wyjścia. Bardzo dobry, bo dobrze wyczuwalny zabieg.
And spaceboy they'll kill me
Before I'm dead and gone
And any way you choose me
It won't be wrong
And anyway you choose me
We won't belong
Coś nie ponarzekałem sobie tu za dużo, co nie? Już to nadrabiam, nadarzyła się okazja. Nie zrozumcie mnie źle, Silverfuck ma bardzo dobre tempo, Chamberlin wprowadza w trans swoją grą, robi się trochę psychodelicznie... ale ten czas trwania? Prawie 9 minut? Dajcie spokój. Nie mam nic przeciwko długim utworom, ale chodzi mi o samą treść. Gdyby jeszcze przez cały czas zespół postawił na intensywność, ale przez trzy minuty tkwimy po prostu w próżni. Uważam, że można zachować ten element, postawić na minimalizm i przy skróceniu tej części uzyskać ten sam efekt. Może nie doceniam w tym momencie ukłonu w stronę progresywnych brzmień, ale nie uważam tego za potrzebne, z całym szacunkiem dla genialnego konceptu Corgana. Traktuję Sweet Sweet jako rodzaj skitu, nie pełnoprawny kawałek, co nie oznacza, że traktuję go jakoś gorzej. To naprawdę przyjemne przejście do konkluzji, jaką jest Luna. Każdy z albumów The Smashing Pumpkins, które dotychczas przesłuchałem, kończył się w podobnej atmosferze. Same krążki są przepakowane okazjami do rozerwania się, wyzbycia wielu emocji, ale ostatnia prosta, w tym przypadku Luna, gwarantuje spokojną podróż. Ten album to sen z mnóstwem zawirowań, na końcu którego wreszcie można znaleźć częściową akceptację, odpoczynek oraz miłość. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
I’ll sing for you
If you want me to
I’ll give to you
And it’s a chance I’ll have to take
And it’s a chance I’ll have to break
Istnieje wiele płyt, o których mogę powiedzieć, że byłyby idealne, gdyby nie to, że kawałek X i Y są do bani albo że coś mogło zostać wykonane lepiej. Siamese Dream wyróżnia się na tle bardzo dobrych pozycji. Nie boję się stwierdzić, że z wszystkich znanych mi albumów ten jest najbliżej perfekcji i nigdy mi się nie nudzi. Prawie każdy z utworów nadawałby się na singiel, oprócz Sweet Sweet i Silverfuck (ten ostatni został chyba specjalnie napisany jako "antysingiel" - długi, mało przyjazny dla mas i jeszcze ten tytuł). Billy i spółka (a może sam Billy?) stworzyli klimat, którego moim zdaniem nie da się już powtórzyć. Właśnie przy takich nagraniach jestem fanem teorii, że są takie miejsca, osoby, czas i okoliczności, które pomagają w stworzeniu wyjątkowej płyty. W tym przypadku może to problemy psychiczne Billy’ego, może jego pracoholizm i perfekcjonizm, który zaczął stwarzać konflikty wewnątrz grupy i sprawił, że dzieło rodziło się w bólach. Siamese Dream to miejscami głośny i agresywny krążek, ale jednocześnie zapewniający komfort. Dla mnie to jedno z charakterystycznych brzmień lat 90. oraz prawdziwa wizytówka dla alternatywnego rocka tej dekady. Wachlarz nastoletnich emocji zaprezentowanych na tej płycie przypomina The Cure, prawdziwych mistrzów w tym fachu. Jeżeli dziewczynki na okładce jeszcze nie przekonały was do wspomnianych wartości, nie wiem, co może to zrobić. Romans grunge’u i shoegaze’u początkowo łatwo wytykać palcami, ale po chwili ta para pokazuje, że nie może być między nimi lepiej. Drugi album The Smashing Pumpkins to synonim wieloletniego przyjaciela, który współtworzył najlepsze momenty w twoim życiu, ale był też obok w najgorszych chwilach, kiedy życie chyliło się ku upadkowi. Prawdziwa perła i wielki skarb.
Grunge i shoegaze - ciekawa recepta na coś nowego. To mogło zostać z łatwością przekombinowane, jeśli spojrzy się na charakterystykę obu gatunków. Zestawiam je w myślach i od razu widzę przerost formy nad treścią, agresję i próbę pójścia na przebój upakowaną w ścianę dźwięku pod patronatem przesteru. Widzę przepis na wielką klapę. W tym momencie jednak do pomieszczenia wchodzi Billy i spółka, rozstawiają swój sprzęt i przekonują: to wcale nie tak. Wyglądają na pewnych, że udowodnią mi, jak bardzo się mylę. Koniec stereotypów, czas na fakty. Krótka próba i wjeżdża Cherub Rock.
Hipsters unite
Come align for the big fight to rock for you
But beware
All those angels with their wings glued on
Cause deep down
They are frightened and they're scared
If you don't stare
Siamese Dream się nie zaczyna - ta płyta od razu eksploduje trochę ładunkiem agresji i bujania w obłokach. Dziwne połączenie, na papierze niewykonalne. Ktoś, kto dziś ujrzał białą okładkę, a na niej dwie niewinne uśmiechnięte dziewczynki, prawdopodobnie przyjaciółki, mógłby powiedzieć, że pasuje ona bardziej do Twee Popu w stylu Belle and Sebastian, nie do grunge’u. Znajduję jednak powiązanie bieli, niewinności i radosnych chwil z marzycielską stroną tego krążka. Dobra, ta przerwa trwała trochę długo... Cherub Rock! Po krótkim zapoznaniu się z muzycznymi fajerwerkami do głosu dochodzi Billy Corgan, początkowo na spokojnie. Wokal kontrastuje ze ścianą dźwięku i jest to bardzo słuszny efekt, zdaje egzamin tym bardziej, gdy Billy nagle robi się głośniejszy. Temat utworu tak w skrócie to walka z przemysłem muzycznym. Melodia refrenu jest bardzo zaraźliwa i całość przypadła mi do gustu tak bardzo, że wyjątkowo odpuszczam Billy’emu jeden z najbardziej banalnych rymów w historii języka angielskiego (honey i money? Artyści, proszę, nie róbcie tak...). Kolejna pozycja, Quiet i od razu rzuca mi się w oczy motyw przeszkadzania w odpoczynku. Czyżby Radiohead inspirowali się tym kawałkiem przy pisaniu Paranoid Android? Wbrew tytułowi wcale nie będzie spokojnie. Siłą Quiet jest wyłaniający się po kilku sekundach chaosu riff - to są jakieś czary. To taki prosty zabieg, a jaki skuteczny. W jednej z poprzednich recenzji pisałem o młodzieńczym buncie, o tym opowiada ten numer, a dokładniej o buncie wobec rodziców. Nie da się ukryć, Siamese Dream to album pełen młodzieńczych przemyśleń i rozterek.
We are the fossils
The relics of our time
We mutilate the meanings
So they’re easy to deny
Zachwycam się grunge’ową mocą Quiet, ale wypadałoby powiedzieć coś o wokalu. Nosowy głos Billy’ego sprawia, że często brzmi jak rozwydrzony bachor. Jeśli komuś przeszkadza to od samego początku, zła wiadomość - tak będzie przez cały album. Wielu ludzi będzie po prostu irytował i nie ma się co im dziwić. Dla mnie wokal jest już cechą charakterystyczną grupy, ważnym instrumentem, tak samo miałem ze wspomnianym wyżej Yorke’iem. Głos Corgana pasuje do tematyki tekstów na płycie, potrafi reprezentować sobą zarówno delikatność, jak i wściekłość, to wielki plus. Pisząc o wściekłości, nie mogę zapominać, jaką bestią na perkusji jest Jimmy Chamberlin. Wszystkie intensywniejsze momenty dużo zyskują dzięki jego umiejętnościom. Siamese Dream to pokaz talentu Jimmy’ego, wielka szkoda, że miał spore problemy z narkotykami. D’arcy Wretzky i James Iha... boję się wypowiadać o wkładzie tej dwójki w ten album, ponieważ nigdy nie dowiemy się całej prawdy o nagraniach. Z jednej strony Billy borykał się depresją i innymi problemami psychicznymi, pewnie nie było mu łatwo, ale jego perfekcjonizm sprowadzał się do egoizmu. Twierdził, że wszystko potrafi zrobić szybciej i lepiej, stąd intensywna atmosfera w grupie. Doceniam D’arcy i Jamesa, ale wolę nie strzelać, kto jest odpowiedzialny za co.
Today is the greatest
Day I’ve ever known
Can’t wait for tomorrow
I might not have that long
I’ll tear my heart out
Before I get out
Depresja Corgana zainspirowała go do stworzenia pierwszego numeru na tę płytę, czyli Today. Warto w nim zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze, typowa grunge’owa konstrukcja - na początku sama melodia, potem uderzenie, spokojne zwrotki i agresywny „refren”. Wystarczy porównać Today do na przykład Smells Like Teen Spirit, aby dostrzec wiele podobieństw. Po drugie, ta piosenka ma bardzo ironiczny charakter. Dominuje radosne brzmienie, które daje nadzieję na lepsze jutro. Tak naprawdę Billy’emu chodziło o to, że lepsze jutro nigdy nie nadejdzie. Tytułowy dzisiejszy dzień jest dla niego najlepszym, ponieważ później będzie już tylko gorzej i gorzej. Jego słowa mogą również wskazywać na chwilową ulgę, ponieważ pogodził się z decyzją o samobójstwie. Today to jeden z moich ulubionych utworów na płycie, bardzo urzeka mnie jego ambiwalencja. Z kolei Hummer to świetny przykład muzycznego balansu zachowywanego na płycie. Pomimo głośnego mocnego instrumentalu, spokojny charakter zwrotek sprawia, że odczuwam dziwny komfort. Moją ulubioną częścią są ostatnie dwie minuty, to jak znalezienie swojego ulubionego miejsca w cichym krajobrazie. Billy pozostawia słuchaczy z prostym, ale filozoficznym pytaniem.
Ask yourself a question
Anyone but me
I ain’t free
Do you feel
Love is real?
Następny w trakcliście Rocket jest jednym bardziej bezpośrednich numerów na Siamese Dream. Brzmienie w zwrotkach jest przyjemne, ale im bliżej instumentalnego refrenu, tym lepiej. Końcówka może symbolizować start tytułowej rakiety. To, że Billy ma skłonności do patosu, widać jeszcze lepiej na kolejnym albumie grupy, jednak identyczny zabieg reprezentuje Disarm. Gitara akustyczna znakomicie idzie w parze z instrumentami smyczkowymi, ale moim zdaniem to liryka wychodzi na pierwszy plan. Corgan opowiada o trudnym dzieciństwie, które ukształtowało jego czasem wybuchowy charakter. Włączyła się Soma i... brakuje mi słów. Kto by pomyślał, w trakcie na przykład Cherub Rock, że zespół zdecyduje się na takie spokojne granie? Leniwy senny klimat, bajeczna melodia, po pewnym czasie dochodzi fortepian. Soma w pierwszej części przypomina odpoczynek, miłą drzemkę, podczas której zapomina się o wszystkich problemach. Mniej-więcej w połowie kawałka uderzenie gitar działają niczym budzik, przypominają o wszystkim, od czego zdążyliśmy odpłynąć. Nie umiem zdecydować, która połowa jest lepsza, genialny pomysł i wykonanie. Wracamy do szybkiego tempa wraz z Geek U.S.A. Pierwsze wrażenie? Jimmy Chamberlin, zawsze na posterunku, nigdy nie zawodzi. Jak to się stało, że na początku nie doceniłem tego utworu? Idealne tempo, wizytówka dla grunge’u, można nawet powiedzieć, że w pewnym momencie robi się heavy metalowo. W środku utworu następuje spowolnienie. Dlaczego kocham ten moment? Ponieważ przywołanie w tekście siamese twins przypomina mi Roberta Smitha, chociaż w przypadku The Cure metafora była trochę inna. Znajduje się tu również sugestia wyjaśniająca tytuł całego krążka. Moja luźna interpretacja: syjamskie połączenie przy nadgarstku symbolizuje splecione dłonie dwóch osób. Osoby te połączone są także w śnie/marzeniach, co może wskazywać na podobny tok myślenia, podobne wartości, dużo wspólnych cech. Idąc tym tropem, uważam że Siamese Dream to metafora prawdziwej trwałej przyjaźni, która trwa od najmłodszych lat.
In a dream
We are connected
Siamese twins
At the wrist
Mayonaise ma w sobie coś z ballady, ale takiej bardzo głośnej. Lirycznie reprezentuje przeciwieństwo Today i widać w tym pewną prawidłowość. Today został napisany pierwszy, natomiast ten numer Billy zostawił na koniec. Znowu działa to, co teoretycznie nie powinno tak pięknie się zgrywać - trochę hałasu z jednej strony, spokój i refleksyjność z drugiej. W Today świat Billy’ego zmierza ku destrukcji, w Mayonaise pojawia się żal za zmarnowane lata i niewykorzystane szanse, ale nareszcie również nadzieja na coś lepszego. Przez długi czas zastanawiałem się, który utwór jest moim numerem jeden na Siamese Dream. W obecnej chwili wydaje mi się, że na ten tytuł zasługuje Spaceboy. Tyle tu agresywnych i głośnych kompozycji, ale wybrałem jedną ze spokojniejszych piosenek. Zakochałem się w akustycznej atmosferze, powolnej perkusji, a wszystko to powiązane przez melotron, z którym już na zawsze będę kojarzył ten utwór. O ile większość płyty pasuje mi do szybowania w chmurach przy pełnym słońcu, o tyle w Spaceboy klimat staje się bardziej nocny. Billy odnosi się do swojego przyrodniego brata, który borykał się między innymi z porażeniem mózgowym i zespołem Tourette’a. Wokalista zauważa pewne podobieństwa między nimi. Połączył ich okres wykluczenia ze społeczeństwa, co skłania do utożsamienia się z tą drugą osobą. Końcowy fragment jest dla mnie mistrzostwem świata. W poniższych kilku linijkach przedostatnie zdanie wyraża nadzieję, która zostaje zmieciona z powierzchni ziemi przez wykluczenie oznajmione w kolejnym zdaniu. Billy powtarza ostatnie słowa i pozostawia słuchaczy w bezradności, bez punktu wyjścia. Bardzo dobry, bo dobrze wyczuwalny zabieg.
And spaceboy they'll kill me
Before I'm dead and gone
And any way you choose me
It won't be wrong
And anyway you choose me
We won't belong
Coś nie ponarzekałem sobie tu za dużo, co nie? Już to nadrabiam, nadarzyła się okazja. Nie zrozumcie mnie źle, Silverfuck ma bardzo dobre tempo, Chamberlin wprowadza w trans swoją grą, robi się trochę psychodelicznie... ale ten czas trwania? Prawie 9 minut? Dajcie spokój. Nie mam nic przeciwko długim utworom, ale chodzi mi o samą treść. Gdyby jeszcze przez cały czas zespół postawił na intensywność, ale przez trzy minuty tkwimy po prostu w próżni. Uważam, że można zachować ten element, postawić na minimalizm i przy skróceniu tej części uzyskać ten sam efekt. Może nie doceniam w tym momencie ukłonu w stronę progresywnych brzmień, ale nie uważam tego za potrzebne, z całym szacunkiem dla genialnego konceptu Corgana. Traktuję Sweet Sweet jako rodzaj skitu, nie pełnoprawny kawałek, co nie oznacza, że traktuję go jakoś gorzej. To naprawdę przyjemne przejście do konkluzji, jaką jest Luna. Każdy z albumów The Smashing Pumpkins, które dotychczas przesłuchałem, kończył się w podobnej atmosferze. Same krążki są przepakowane okazjami do rozerwania się, wyzbycia wielu emocji, ale ostatnia prosta, w tym przypadku Luna, gwarantuje spokojną podróż. Ten album to sen z mnóstwem zawirowań, na końcu którego wreszcie można znaleźć częściową akceptację, odpoczynek oraz miłość. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
I’ll sing for you
If you want me to
I’ll give to you
And it’s a chance I’ll have to take
And it’s a chance I’ll have to break
Istnieje wiele płyt, o których mogę powiedzieć, że byłyby idealne, gdyby nie to, że kawałek X i Y są do bani albo że coś mogło zostać wykonane lepiej. Siamese Dream wyróżnia się na tle bardzo dobrych pozycji. Nie boję się stwierdzić, że z wszystkich znanych mi albumów ten jest najbliżej perfekcji i nigdy mi się nie nudzi. Prawie każdy z utworów nadawałby się na singiel, oprócz Sweet Sweet i Silverfuck (ten ostatni został chyba specjalnie napisany jako "antysingiel" - długi, mało przyjazny dla mas i jeszcze ten tytuł). Billy i spółka (a może sam Billy?) stworzyli klimat, którego moim zdaniem nie da się już powtórzyć. Właśnie przy takich nagraniach jestem fanem teorii, że są takie miejsca, osoby, czas i okoliczności, które pomagają w stworzeniu wyjątkowej płyty. W tym przypadku może to problemy psychiczne Billy’ego, może jego pracoholizm i perfekcjonizm, który zaczął stwarzać konflikty wewnątrz grupy i sprawił, że dzieło rodziło się w bólach. Siamese Dream to miejscami głośny i agresywny krążek, ale jednocześnie zapewniający komfort. Dla mnie to jedno z charakterystycznych brzmień lat 90. oraz prawdziwa wizytówka dla alternatywnego rocka tej dekady. Wachlarz nastoletnich emocji zaprezentowanych na tej płycie przypomina The Cure, prawdziwych mistrzów w tym fachu. Jeżeli dziewczynki na okładce jeszcze nie przekonały was do wspomnianych wartości, nie wiem, co może to zrobić. Romans grunge’u i shoegaze’u początkowo łatwo wytykać palcami, ale po chwili ta para pokazuje, że nie może być między nimi lepiej. Drugi album The Smashing Pumpkins to synonim wieloletniego przyjaciela, który współtworzył najlepsze momenty w twoim życiu, ale był też obok w najgorszych chwilach, kiedy życie chyliło się ku upadkowi. Prawdziwa perła i wielki skarb.
Ocena: 10/10
cóż,nic dodać,nic ująć. Album genialny. Kocham The Smashing Pumpkins. niestety z dzieł,po reaktywacji, najniżej oceniam najnowszy album Monuments to an Elegy,a więc nadzieja, że kolejny album będzie podobny do tych z lat 90tych, trochę mi się umywa:( Pomimo to, "Oceania" z 2012 była świetnym albumem...
OdpowiedzUsuńDeczko za długi, po numerze siódmym temperatura momentami bardzo spada, ale ogólnie jak na okres kiedy został wydany - fajny.
OdpowiedzUsuń