Na początku było ich trzech. Chciałoby się
powiedzieć, że tylko trzech, kiedy zna się większość dyskografii tej
grupy. Jeśli dobrze pamiętam, The Cure byli pierwszym zespołem, którego
twórczość zacząłem poznawać chronologicznie. Uznałem, że warto
prześledzić ich początki, rozwój oraz późniejszą (może dojrzalszą)
stronę. Wtedy to było jasne, że czeka mnie długa przeprawa, ale nie
spodziewałem się, że jej pierwszy odcinek wcale nie będzie zwiastował
tego, co nastąpi później - to tak jakbym przez jakiś czas trochę zboczył
z kursu.
Wszyscy słuchacze zespołu z Crawley najbardziej
utożsamiają go ze wspaniałymi osiągnięciami w latach 80., ale wielu
zapomina, że początki The Cure sięgają już poprzedniej dekady. Nie
potrafię sobie do końca uzmysłowić, że debiutanci Three Imaginary Boys
został wydany w tym samym roku co London Calling, Unknown Pleasures, Fear of Music, 154, Entertainment! czy This Heat.
To fundamentalne płyty dla swoich gatunków, a debiut The Cure ujrzał
światło dzienne szybciej niż każdy z wymienionych krążków. Gdyby był w
podobnym stopniu przełomowy, recenzenci tacy jak ja pisaliby o
wtargnięciu na rynek, skradnięciu całego show i rozdawaniu kart przez
kolejne lata. Nie da się ukryć - w tamtych czasach Three Imaginary Boys
został ciepło przyjęty przez krytyków i słuchaczy. Tutaj jednak mały
spoiler: to nie był żaden przełom.
Już przed pierwszym odsłuchem
poczułem się trochę rozczarowany. Pozyskałem tę płytę w nadziei na
ciągłe powtarzanie odsłuchu rewelacyjnego Boys Don’t Cry
z jangle popową gitarą. Przykro mi, to nie te wydanie. Nie wiedziałem,
że wypuścili go jako singiel trochę później i tak oto moje jedyne
połączenie z materiałem na płycie zostało zerwane. Bywa - trzeba było
się skonfrontować z tą kompletną nowością. Co siedziało w głowie
20-letniego Roberta Smitha? Jeśli te nagrania mają posłużyć za dowody,
nie był to jeszcze gotyk. Całą twórczość jego grupy zalicza się do
post-punku, ale Three Imaginary Boys zdecydowanie najbliżej do
„czystego” (o ile można to tak nazwać) punk rocka. Utwory nie są zbyt
długie, choć nie można odmówić muzykom eksperymentów. 10:15 Saturday
Night był moją kolejną miłością od pierwszego odsłuchu - bezpośredni,
nie taki skomplikowany, ale bardzo przyciąga uwagę słuchacza.
Interesujące są przejścia pomiędzy zwrotkami, prowadzone przez perkusję i
bas, gdzie główna gitara gra gdzieś w oddali i czeka na dojście do
głosu, co w późniejszej fazie piosenki owocuje nienajgorszą solówką. W
tekście Smith wylewa trochę swoich żali, kończy stwierdzeniem: it’s always the same,
co wprowadza ostatnią elektryczną melodię. Na początku ten zabieg mnie
trochę zaskoczył, ale dziś to największy argument, aby czekać do
ostatnich sekund utworu.
Momentami na Three Imaginary Boys wydaje mi się, że muzycy chcą pójść w ślady Wire
i trochę ich imitują. Imitacja to odpowiednie słowo - wydaje mi się, że
dany kawałek mógłby być lepszy, gdyby jeszcze trochę go doszlifować.
Właśnie taki problem mam z docenianym przez wielu Accuracy.
Ten numer zaczyna się bardzo obiecująco, ale im dalej, tym trochę
gorzej. Bardzo leniwy refren wcale nie pomaga mi w odbiorze. Całość jest
całkiem niezła, ale tylko niezła... Chciałoby się, żeby The Cure
zrobili z tym coś więcej, a brak miejsca nie jest tu żadną wymówką - Accuracy trwa ledwo ponad dwie minuty. Podobne odczucia towarzyszą mi przy Grinding Halt, choć tu melodia wciąga trochę bardziej i pozwala zapomnieć o słabszych stronach. Another Day
wprowadza ciekawy, trochę wolniejszy klimat, ale zamiast pociągnąć ten
motyw trochę dalej, Smith i spółka wolą powtórzyć swoje malutkie
eksperymentalne, trochę improwizowane próby. Wszystko się zgadza, ale
właśnie napisałem o jednym z lepszych ciągów kilku piosenek na tej
płycie, nagle nie jest już tak różowo...
Kilka spraw w tym krążku
mnie irytuje, ale żadna z nich nie jest na tyle warta wspomnienia, co
wrażenie losowości w dobieraniu utworów. Przy okazji różowego, spójrzcie
tylko na tę okładkę. Rozumiem, że każdy z tych przedmiotów ma
symbolizować jednego z tytułowych trzech chłopców, ale w połączeniu z
tym kolorem cały pomysł wydaje się trochę zagubiony - i takie
spostrzeżenie można też dostosować do tej muzyki. Estetyka okładki
drażni mnie tak samo jak estetyka w Object i
wielka szkoda, bo melodia mnie intryguje, ale to trochę za mało. Teksty
są trochę proste w kontekście całej dyskografii Smitha, ale takie już
prawo młodości. Moim zdaniem największą pomyłką w Three Imaginary Boys
są kawałki numer 6 i 7. Jak to możliwe, że na płycie trwającej tylko
trochę ponad 30 minut i tak znalazło się miejsce na wypełniacze? Subway Song
z założenia miał być tajemniczy i straszny, a wyszedł z tego mało
ciekawy skit zakończony krzykiem - i to by było na tyle z momentów,
kiedy coś się zadziało. Miałem napisać, że przypomina to zwykłą
rozgrzewkę na próbie, ale ten termin zarezerwowany jest dla kolejnego
numeru - Foxy Lady. Numer 7 (podobno
szczęśliwy), cover Hendriksa, co może pójść nie tak? Niestety wszystko.
Początek wcale nie jest udawany - początek sesji nagraniowej, który nie
został wycięty, bo to miało być chyba „fajne”. Nieco ponad dekadę
później Pixies
pokazali, że da się stworzyć na płycie atmosferę sesji nagraniowej i
zrobić to przy okazji na luzie - w tym przypadku czuję się trochę
niezręcznie. Może sama melodia covera coś może uratować? Nic z tych
rzeczy, z pięknego twardego blues rocka The Cure zrobili jakiegoś
punkowego potworka i jeszcze dopuścili basistę Michaela Dempseya do
głównego wokalu. Z całym szacunkiem, ale brzmi tu jak chłopaczek
sprowadzony z ulicy, żeby coś pośpiewał. Wpadłem w jeszcze większe
zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że Foxy Lady
został dołączony do albumu przez wytwórnię - albo zarząd nie miał uszu,
albo liczyli na dodatkową sprzedaż dzięki tytułowi na trackliście.
Swoją drogą, narzucenie artyście przez wytwórnię utworów, które mają
pojawić się na płycie, zwykle nie kończy się dobrze. Przypomina mi to
sytuację Lupe’a Fiasco z ostatnich lat (zwłaszcza w przypadku Lasers).
Uciekam od tego potworka i przechodzę do reszty albumu. Meathook podnosi nieco poziom obniżony przez poprzednie kawałki, ale nie jest to nic specjalnego. W So What Robert Smith zabawia się w Davida Byrne'a. W Talking Heads
to potrafi na mnie działać, ale tutaj pozostaję niewzruszony, taki styl
wprawia mnie nawet w lekką irytację. Lider The Cure został stworzony do
innych rzeczy, na przykład takich jak kolejny kawałek. Fire In Cairo... nie dostałem Boy Don’t Cry, ale odkryłem magiczny Fire In Cairo.
Z bardzo chaotycznej płyty wyłonił się numer, który ma atmosferę,
urzekającą melodię, gdzie gitary rewelacyjnie współgrają w z wokalem.
Przeliterowanie tytułu w refrenie? Nazwijcie to kolejnym leniwym
refrenem, ale będę bronił tego zabiegu do końca swoich dni - wyszedł
znakomicie. Dodatkowo Robert stworzył całkiem niezłe ćwiczenie
fonetyczne. Tak, Fire In Cairo to bez wątpienia
mój numer jeden na Three Imaginary Boys, ze względu na stworzony klimat,
a The Cure są znani z robienia tego swoim brzmieniem.
Zespół wraca do punku bardzo skocznym It’s Not You.
Na początku kręciłem trochę nosem, ale dziś muszę to uznać za dobrą
próbę. Przy takich kawałkach głowa musi chodzić i udało im się mnie do
tego przekonać. Kolejny plus za dobrze rozwiniętą końcówkę z wariacjami
basu i odrobinę większą agresywnością. Tytułowy utwór z płyty, Three
Imaginary Boys... mam wrażenie, że został on nagrany najpóźniej. Tempo,
powolne gitary i lekko melancholijny klimat sprawiają, że czuję się,
jakbym włączył już Seventeen Seconds.
Oczywiście wtedy był to pierwszy album The Cure, jaki znałem, ale na
pewno zwróciłem uwagę na ten numer. Tekst również wydaje się dojrzalszy
niż na większości albumu. Kto by wtedy pomyślał, że ten kawałek będzie
zwiastunem czegoś bardzo dobrego... Pozostał jeszcze ukryty tribute dla
gitarzysty Berta Weedona - The Weedy Burton.
Ostatnia minuta albumu to trochę tajemniczy i trochę zabawny
instrumental, ale dałoby się bez niego obejść. To po prostu kolejny
moment, który muzycznie jest trochę niezrozumiały, nie wiadomo, jak
połączyć go z całą resztą, ale tutaj można go wybronić odpowiednim
kontekstem.
Three Imaginary Boys to dziwny album jak na The Cure,
ponieważ nie ma spójnej tematyki. Nie mogę nie oprzeć się wrażeniu, że
dominuje na nim dziwna losowość. Podobno okładka krążka także została
narzucona przez wytwórnię i wcale się nie dziwię, bo nie pasuje mi to za
bardzo do Roberta. Patrząc na sam debiut, na pewno nie można grupie
odmówić talentu, znalazło się na nim kilka bardzo dobrych utworów z Fire In Cairo
na czele. Nie eliminują one jednak poważnej słabości. Słychać, że
zespół wzorował się na innych artystach ze sceny punkowej i
post-punkowej, ale nie można tego nazwać interpretacją - prędzej
imitacją. The Cure imitują czyjeś brzmienie i przez to brakuje miejsca
na ich własny styl. Cieszy jednak, że album został wtedy zauważony,
dzięki czemu Robert dostał kolejną szansę, tym razem otrzymując większą
wolność, a wtedy jego proces twórczy nie mógł zostać zatrzymany.
Na
koniec krótki przekaz - nie popełniajcie mojego błędu. Swoją przygodę z
The Cure zacząłem w tym miejscu, ale w kontekście ich całej dyskografii
nie jest to dobry punkt startowy. Może gdybym zabrał się za ten krążek
po kilku innych, miałbym o nim bardziej przychylne zdanie. Debiut wcale
nie reprezentuje głównego stylu grupy i można stworzyć sobie o niej
błędne wyobrażenia. Znacznie lepiej zacząć od wspomnianego Seventeen Seconds
i sprawdzić dokonania z lat 80. Jeżeli jednak jesteś fanem/fanką The
Cure, znasz co najmniej kilka późniejszych albumów, a Three Imaginary
Boys wciąż jest dla ciebie nieznany - polecam się z nim zapoznać i
potraktować go chociażby jako ciekawostkę. To nieco inny styl, ale nawet
najwięksi musieli jakoś zaczynać.
Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz