banner 03

poniedziałek, 19 października 2015

Recenzja: The Cure - Three Imaginary Boys







Na początku było ich trzech. Chciałoby się powiedzieć, że tylko trzech, kiedy zna się większość dyskografii tej grupy. Jeśli dobrze pamiętam, The Cure byli pierwszym zespołem, którego twórczość zacząłem poznawać chronologicznie. Uznałem, że warto prześledzić ich początki, rozwój oraz późniejszą (może dojrzalszą) stronę. Wtedy to było jasne, że czeka mnie długa przeprawa, ale nie spodziewałem się, że jej pierwszy odcinek wcale nie będzie zwiastował tego, co nastąpi później - to tak jakbym przez jakiś czas trochę zboczył z kursu.


Wszyscy słuchacze zespołu z Crawley najbardziej utożsamiają go ze wspaniałymi osiągnięciami w latach 80., ale wielu zapomina, że początki The Cure sięgają już poprzedniej dekady. Nie potrafię sobie do końca uzmysłowić, że debiutanci Three Imaginary Boys został wydany w tym samym roku co London Calling, Unknown Pleasures, Fear of Music, 154, Entertainment! czy This Heat. To fundamentalne płyty dla swoich gatunków, a debiut The Cure ujrzał światło dzienne szybciej niż każdy z wymienionych krążków. Gdyby był w podobnym stopniu przełomowy, recenzenci tacy jak ja pisaliby o wtargnięciu na rynek, skradnięciu całego show i rozdawaniu kart przez kolejne lata. Nie da się ukryć - w tamtych czasach Three Imaginary Boys został ciepło przyjęty przez krytyków i słuchaczy. Tutaj jednak mały spoiler: to nie był żaden przełom.

Już przed pierwszym odsłuchem poczułem się trochę rozczarowany. Pozyskałem tę płytę w nadziei na ciągłe powtarzanie odsłuchu rewelacyjnego Boys Don’t Cry z jangle popową gitarą. Przykro mi, to nie te wydanie. Nie wiedziałem, że wypuścili go jako singiel trochę później i tak oto moje jedyne połączenie z materiałem na płycie zostało zerwane. Bywa - trzeba było się skonfrontować z tą kompletną nowością. Co siedziało w głowie 20-letniego Roberta Smitha? Jeśli te nagrania mają posłużyć za dowody, nie był to jeszcze gotyk. Całą twórczość jego grupy zalicza się do post-punku, ale Three Imaginary Boys zdecydowanie najbliżej do „czystego” (o ile można to tak nazwać) punk rocka. Utwory nie są zbyt długie, choć nie można odmówić muzykom eksperymentów. 10:15 Saturday Night był moją kolejną miłością od pierwszego odsłuchu - bezpośredni, nie taki skomplikowany, ale bardzo przyciąga uwagę słuchacza. Interesujące są przejścia pomiędzy zwrotkami, prowadzone przez perkusję i bas, gdzie główna gitara gra gdzieś w oddali i czeka na dojście do głosu, co w późniejszej fazie piosenki owocuje nienajgorszą solówką. W tekście Smith wylewa trochę swoich żali, kończy stwierdzeniem: it’s always the same, co wprowadza ostatnią elektryczną melodię. Na początku ten zabieg mnie trochę zaskoczył, ale dziś to największy argument, aby czekać do ostatnich sekund utworu.

Momentami na Three Imaginary Boys wydaje mi się, że muzycy chcą pójść w ślady Wire i trochę ich imitują. Imitacja to odpowiednie słowo - wydaje mi się, że dany kawałek mógłby być lepszy, gdyby jeszcze trochę go doszlifować. Właśnie taki problem mam z docenianym przez wielu Accuracy. Ten numer zaczyna się bardzo obiecująco, ale im dalej, tym trochę gorzej. Bardzo leniwy refren wcale nie pomaga mi w odbiorze. Całość jest całkiem niezła, ale tylko niezła... Chciałoby się, żeby The Cure zrobili z tym coś więcej, a brak miejsca nie jest tu żadną wymówką - Accuracy trwa ledwo ponad dwie minuty. Podobne odczucia towarzyszą mi przy Grinding Halt, choć tu melodia wciąga trochę bardziej i pozwala zapomnieć o słabszych stronach. Another Day wprowadza ciekawy, trochę wolniejszy klimat, ale zamiast pociągnąć ten motyw trochę dalej, Smith i spółka wolą powtórzyć swoje malutkie eksperymentalne, trochę improwizowane próby. Wszystko się zgadza, ale właśnie napisałem o jednym z lepszych ciągów kilku piosenek na tej płycie, nagle nie jest już tak różowo...

Kilka spraw w tym krążku mnie irytuje, ale żadna z nich nie jest na tyle warta wspomnienia, co wrażenie losowości w dobieraniu utworów. Przy okazji różowego, spójrzcie tylko na tę okładkę. Rozumiem, że każdy z tych przedmiotów ma symbolizować jednego z tytułowych trzech chłopców, ale w połączeniu z tym kolorem cały pomysł wydaje się trochę zagubiony - i takie spostrzeżenie można też dostosować do tej muzyki. Estetyka okładki drażni mnie tak samo jak estetyka w Object i wielka szkoda, bo melodia mnie intryguje, ale to trochę za mało. Teksty są trochę proste w kontekście całej dyskografii Smitha, ale takie już prawo młodości. Moim zdaniem największą pomyłką w Three Imaginary Boys są kawałki numer 6 i 7. Jak to możliwe, że na płycie trwającej tylko trochę ponad 30 minut i tak znalazło się miejsce na wypełniacze? Subway Song z założenia miał być tajemniczy i straszny, a wyszedł z tego mało ciekawy skit zakończony krzykiem - i to by było na tyle z momentów, kiedy coś się zadziało. Miałem napisać, że przypomina to zwykłą rozgrzewkę na próbie, ale ten termin zarezerwowany jest dla kolejnego numeru - Foxy Lady. Numer 7 (podobno szczęśliwy), cover Hendriksa, co może pójść nie tak? Niestety wszystko. Początek wcale nie jest udawany - początek sesji nagraniowej, który nie został wycięty, bo to miało być chyba „fajne”. Nieco ponad dekadę później Pixies pokazali, że da się stworzyć na płycie atmosferę sesji nagraniowej i zrobić to przy okazji na luzie - w tym przypadku czuję się trochę niezręcznie. Może sama melodia covera coś może uratować? Nic z tych rzeczy, z pięknego twardego blues rocka The Cure zrobili jakiegoś punkowego potworka i jeszcze dopuścili basistę Michaela Dempseya do głównego wokalu. Z całym szacunkiem, ale brzmi tu jak chłopaczek sprowadzony z ulicy, żeby coś pośpiewał. Wpadłem w jeszcze większe zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że Foxy Lady został dołączony do albumu przez wytwórnię - albo zarząd nie miał uszu, albo liczyli na dodatkową sprzedaż dzięki tytułowi na trackliście. Swoją drogą, narzucenie artyście przez wytwórnię utworów, które mają pojawić się na płycie, zwykle nie kończy się dobrze. Przypomina mi to sytuację Lupe’a Fiasco z ostatnich lat (zwłaszcza w przypadku Lasers).

Uciekam od tego potworka i przechodzę do reszty albumu. Meathook podnosi nieco poziom obniżony przez poprzednie kawałki, ale nie jest to nic specjalnego. W So What Robert Smith zabawia się w Davida Byrne'a. W Talking Heads to potrafi na mnie działać, ale tutaj pozostaję niewzruszony, taki styl wprawia mnie nawet w lekką irytację. Lider The Cure został stworzony do innych rzeczy, na przykład takich jak kolejny kawałek. Fire In Cairo... nie dostałem Boy Don’t Cry, ale odkryłem magiczny Fire In Cairo. Z bardzo chaotycznej płyty wyłonił się numer, który ma atmosferę, urzekającą melodię, gdzie gitary rewelacyjnie współgrają w z wokalem. Przeliterowanie tytułu w refrenie? Nazwijcie to kolejnym leniwym refrenem, ale będę bronił tego zabiegu do końca swoich dni - wyszedł znakomicie. Dodatkowo Robert stworzył całkiem niezłe ćwiczenie fonetyczne. Tak, Fire In Cairo to bez wątpienia mój numer jeden na Three Imaginary Boys, ze względu na stworzony klimat, a The Cure są znani z robienia tego swoim brzmieniem.

Zespół wraca do punku bardzo skocznym It’s Not You. Na początku kręciłem trochę nosem, ale dziś muszę to uznać za dobrą próbę. Przy takich kawałkach głowa musi chodzić i udało im się mnie do tego przekonać. Kolejny plus za dobrze rozwiniętą końcówkę z wariacjami basu i odrobinę większą agresywnością. Tytułowy utwór z płyty, Three Imaginary Boys... mam wrażenie, że został on nagrany najpóźniej. Tempo, powolne gitary i lekko melancholijny klimat sprawiają, że czuję się, jakbym włączył już Seventeen Seconds. Oczywiście wtedy był to pierwszy album The Cure, jaki znałem, ale na pewno zwróciłem uwagę na ten numer. Tekst również wydaje się dojrzalszy niż na większości albumu. Kto by wtedy pomyślał, że ten kawałek będzie zwiastunem czegoś bardzo dobrego... Pozostał jeszcze ukryty tribute dla gitarzysty Berta Weedona - The Weedy Burton. Ostatnia minuta albumu to trochę tajemniczy i trochę zabawny instrumental, ale dałoby się bez niego obejść. To po prostu kolejny moment, który muzycznie jest trochę niezrozumiały, nie wiadomo, jak połączyć go z całą resztą, ale tutaj można go wybronić odpowiednim kontekstem.

Three Imaginary Boys to dziwny album jak na The Cure, ponieważ nie ma spójnej tematyki. Nie mogę nie oprzeć się wrażeniu, że dominuje na nim dziwna losowość. Podobno okładka krążka także została narzucona przez wytwórnię i wcale się nie dziwię, bo nie pasuje mi to za bardzo do Roberta. Patrząc na sam debiut, na pewno nie można grupie odmówić talentu, znalazło się na nim kilka bardzo dobrych utworów z Fire In Cairo na czele. Nie eliminują one jednak poważnej słabości. Słychać, że zespół wzorował się na innych artystach ze sceny punkowej i post-punkowej, ale nie można tego nazwać interpretacją - prędzej imitacją. The Cure imitują czyjeś brzmienie i przez to brakuje miejsca na ich własny styl. Cieszy jednak, że album został wtedy zauważony, dzięki czemu Robert dostał kolejną szansę, tym razem otrzymując większą wolność, a wtedy jego proces twórczy nie mógł zostać zatrzymany.

Na koniec krótki przekaz - nie popełniajcie mojego błędu. Swoją przygodę z The Cure zacząłem w tym miejscu, ale w kontekście ich całej dyskografii nie jest to dobry punkt startowy. Może gdybym zabrał się za ten krążek po kilku innych, miałbym o nim bardziej przychylne zdanie. Debiut wcale nie reprezentuje głównego stylu grupy i można stworzyć sobie o niej błędne wyobrażenia. Znacznie lepiej zacząć od wspomnianego Seventeen Seconds i sprawdzić dokonania z lat 80. Jeżeli jednak jesteś fanem/fanką The Cure, znasz co najmniej kilka późniejszych albumów, a Three Imaginary Boys wciąż jest dla ciebie nieznany - polecam się z nim zapoznać i potraktować go chociażby jako ciekawostkę. To nieco inny styl, ale nawet najwięksi musieli jakoś zaczynać.




Ocena: 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz