banner 03

wtorek, 10 listopada 2015

Recenzja: Coldplay - Parachutes







Z wszystkich okazywanych ludzkich emocji, czy istnieje coś prawdziwszego niż strach? Towarzyszy nam od najmłodszych lat w postaci dziecinnych pytań o obawy przed istnieniem duchów. Zdecydowanie więcej dzieci boi się ciemności i woli spać z zapaloną lampką. Nie powiedziałbym, że w tamtych latach panicznie się jej bałem. Potem dojrzewamy i niby mało co nas przeraża, ale nie do końca. Wystarczy jeden nieoczekiwany dźwięk lub niewygodny obrazek i voila - sztuka internetowych screamerów. Muzyka również potrafi straszyć, sprawiać dyskomfort u słuchacza. W swoim krótkim życiu słyszałem już trochę dziwnych rzeczy i jakikolwiek przejaw mocniejszego albo eksperymentalnego grania nie odpycha mnie dziś tak jak te siedem lat temu. Dlaczego jednak, do cholery, bałem się grupy Coldplay?


Czy zespół ten kojarzy mi się z jakimś traumatycznym przeżyciem? No nie. Może utożsamiam go z jakimś moim wrogiem? Wykluczone. Czy umawiałem się z osobą, która była ogromną fanką Coldplay? Nigdy, a przynajmniej o tym nie wiem. Trzeba się bardzo postarać, żeby nigdy nie usłyszeć ich singli - czy zetknięcie się z nimi mnie odrzuciło? Wręcz przeciwnie - zaciekawiły mnie, można wręcz powiedzieć, że oczarowały. No to gdzie leży mój problem? Spróbuję ująć to tak: grupę z Londynu całkiem często porównuje się do U2 i wystarczy porównać największe przeboje, aby znaleźć podobne elementy obu zespołów. Z pewnością są niezwykle przystępne, nawet dla kogoś, kto nie interesuje się zbytnio muzyką. Twórczość Irlandczyków była mi lepiej znana - bez wątpienia mają bardzo mocne single. Moim zdaniem jednak te piosenki traciły trochę mocy w konwencji albumowej. Miałem spore obawy, że w przypadku Parachutes doświadczę czegoś podobnego - single skuszą, a album wywoła we mnie inne odczucia.

Choćbym nie wiem jak próbował się muzycznie otworzyć, zawsze znajdą się jakieś stereotypy, którym ulegnę. W ramach mojego wyzwania postanowiłem sprawdzić, jak to wygląda naprawdę. Wszystkie moje strachy schowałem w szafie i wyszedłem na spotkanie z debiutem grupy. Muzycy zatytułowali pierwszy utwór Don’t Panic, tak jakby zdawali sobie sprawę z mojego uprzedzenia. Trzy słowa: krótki, lekki i przyjemny. Największe fajerwerki tworzy refren, nieco ironiczny, jeśli porówna się go z tekstem zwrotek. Nie boję się tego napisać - to dobry opener. Ok, teraz pora na chwilę lęku. Czy bardzo jest ze mną źle, jeśli usłyszałem Shiver dopiero na tej płycie? Słowo daję, melodia znajoma, ale nie spotkałem się z tym numerem, mimo że był pierwszym singlem. Nałożenie na siebie gitar, zwłaszcza takich dynamicznych, to bardzo udany zabieg. Mam jednak małe pretensje co do końcówki, zamiast umiarkowanej trzeciej zwrotki Chris powinien był skorzystać ze swoich możliwości wokalnych i pociągnąć to trochę bardziej w górę jak w refrenie. Następna piosenka, Spies, to pod względem muzycznym niczego sobie ballada, ale z każdym razem chce mi się z niej śmiać. Z całym szacunkiem, ale Coldplay naprawdę nazwał utwór spies,  Chris powtarza to słowo dwa razy w refrenie, po czym raczy nas frazą:

But you can't touch them no
'Cause they're all spies

Kiedy zaczynam myśleć, że to jednorazowa wpadka... po kilku sekundach on to jeszcze powtarza! Jak mam się z tego nie śmiać? To tak jakby ktoś miał pomysł na powieść z zawiłą fabułą, ale pod koniec stwierdził, że w zasadzie to mu się nie chce, ale wypadałoby to jakoś skończyć. Z kolei w Sparks Coldplay tworzy ciekawy marzycielski klimat, choć w przypadku wokalu  Chrisa nie czuję się za bardzo komfortowo, co mnie zdziwiło. Poza tym nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zagrali to bezpiecznie... może nawet zbyt bezpiecznie. Na pewno wpasowuje się w kompozycję albumu, tylko bardziej na zasadzie wystroju lokalu niż dania głównego.

Ktoś czekał na danie główne? Oto jest. Moim zdaniem ustawienie Yellow i Trouble w samym centrum tracklisty to żaden przypadek. Trudno o lepsze fundamenty do komponowania całej reszty krążka. Oba prezentują się znakomicie i jeśli mógłbym zabrać na bezludną wyspę tylko jeden z nich, po krótkim zastanowieniu zdecydowałbym się na Yellow. Utwór ten można postawić obok największych hitów Blur, Oasis czy Radiohead i wcale nie będzie przy nich szarą myszką. To wspaniały galop emocji i melancholii, do którego aż chce się wracać. Nie przeszkadza mi nawet powtarzanie jak w transie it was all yellow, wręcz uwielbiam ten element i nie muszę chyba tego uzasadniać. Dodatkowy plus za to, że brytyjska przemoczona morda Chrisa w teledysku przypomina mi trochę Darrena Fletchera, choć sam nie wiem, dlaczego. Coldplay trochę rozpędził, ale po chwili wszystko wyrównuje za pomocą Trouble. Dopiero teraz zauważyłem, że oba kawałki mają niemal identyczny czas trwania, to się nazywa balans. Drugi z nich to najpiękniejsza ballada na płycie. Znałem ją o wiele wcześniej i myślę, że przekonała mnie już pierwszymi dziesięcioma sekundami. Fortepianowa melodia ma w sobie dużo tajemniczości i uroku, podobają mi się segmenty, gdzie minimalistyczny podkład stawia w centrum głos Chrisa. Dołóżmy do tego głośniejszy refren zakończony spokojną frazą i powoli zaczyna się z tego robić kopalnia przemyślanych zabiegów. Kilka słów o tytułowym utworze Parachutes: nie jest zły, nie jest dobry, jest za krótki. Naprawdę szkoda przerywać tak ułożoną płytę krótkim skitem, który za wiele do niej nie wnosi.

High speed początkowo nie był przeze mnie odpowiednio doceniony. Przy pierwszych odsłuchach potrafił przemknąć się nawet niezauważony, ale w końcu go sobie przyswoiłem. Ogromnie urzeka mnie powtórzenie: we’ve been living life inside the bubble, takie bardziej spontaniczne. To tylko szczegół, ale cieszy. Numer We Never Change zapowiadał się na jakąś bombę, ale w refrenie okazuje się jedynie niewybuchem. Ten utwór ma wielki potencjał, ale znowu do gry wchodzi zbyt bezpieczne wykonanie. Zdaję sobie sprawę z pomysłu na Everything’s Not Lost, po dużej ilości zadumy i melancholii muzycy chcieli zakończyć całość optymistycznym akcentem. Zamysł był dobry, no ale widocznie jestem marudą i muszę się do czegoś przyczepić. To miało być wielkie zamknięcie po cichym otwarciu (Don’t Panic), wyszło jednak  zbyt pompatycznie. Niby ma tu dojść do kulminacji, ale w rzeczywistości wcale tego nie odczułem. Pozostał jeszcze ukryty track - Life Is For Living to kolejny optymistyczna, choć leniwa pozycja. Nienajgorzej się choć słucha, jednak brakuje mu czegoś ekstra. Wolałbym już chyba, żeby Parachutes kończył się na poprzednim kawałku.


Już po wszystkim. Czy było się czego bać? Raczej nie, debiut Coldplay to krążek przyjazny każdemu słuchaczowi i miły dla ucha. Jedyną moją obawą, która się sprawdziła, jest to, że Parachutes nie jest do końca dla mnie. Na podstawie tego materiału trudno negować umiejętności wokalne Chrisa, a także współpracę całego zespołu. Odnoszę jednak wrażenie, że Coldplay gra trochę zbyt zachowawczo, co nie przeszkodziło im w stworzeniu swoich pierwszych hitów. Doceniam ich za umiejętne przekazywanie emocji brzmieniem, natomiast w warstwie lirycznej, bardzo romantycznej zresztą, zdarzają im się byki. Potrafię zrozumieć ludzi, którzy kochają ten krążek, mimo że widzę w nim mniej od nich. Jeśli ciągle słyszycie o tej grupie i zastanawiacie się, o co wielkie halo,  a nie sprawdziliście jeszcze Parachutes - jak najbardziej zachęcam. Może znajdziecie w niej swoją nową muzyczną miłość. Mi wystarczy natomiast to, że starłem się z moimi uprzedzeniami oraz obawami i wyszedłem z tej konfrontacji zadowolony.




Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz