To uczucie, kiedy myślisz sobie, że gdzieś
na świecie istnieje znakomity zespół trafiający prosto w twoje gusta,
ale nie masz pojęcia, jak się nazywa, gdzie go można znaleźć oraz
prawdopodobnie nigdy go nie odkryjesz... to uczucie wcale nie musi
oznaczać, że masz zbyt dużo wolnego czasu na bezproduktywne myślenie -
możesz po prostu być aktywnym użytkownikiem tego portalu. Podobno czego
oczy nie widzą, tego sercu nie żal, ale co w takim razie z uszami?
Czasem szukamy jakichś konkretnych brzmień, które trudno umiejscowić w
konkretny ramach gatunkowych. Na forach internetowych można trafić na
wątek, gdzie ktoś pyta o zespół grający „trochę jak X, ale z elementami
Y”, otrzymuje z pięć odpowiedzi, po czym dziękuje wszystkim, ale w
głowie wie, że to jednak nie to - kolejna smutna sytuacja. Moja historia
z zespołem Jons wcale do takich nie należy. Co tu dużo pisać, prosto z
prywatnych wykopalisk - Serfs of Today!
Po pierwsze - kim oni w ogóle są? Wiem, że pochodzą Kanady i jest ich czterech, choć wymienianie tu nazwisk mija się z celem, ponieważ nie mam pojęcia, kto gra na jakim instrumencie. Są na Bandcampie, co znacznie pomogło mi ich odkryć. Właśnie tam zawarta jest informacja, że cały materiał nagrany został w domowych warunkach i tak oto mogę zgrabnie przejść do porównań, tak bardzo kochanych przez wielu recenzentów. Jako że skrobnąłem co nieco na temat płyty 2 - wyobraźcie sobie, że Mac DeMarco chce nagrać kolejny album, ale tym razem zaprasza do sesji nagraniowych swoich kumpli, którzy trochę mącą w całym pomyśle. Wydaje mi się, że Serfs of Today na każdym kroku jest porównywany z twórczością Maca i nie mam wyjścia - muszę wsiąść do tego pociągu. Nie sądzę, by krzywdziło to jakoś Kanadyjczyków. W obu przypadkach muzyka nagrywana była w stylu lo-fi oraz charakteryzuje się ciepłymi i leniwymi dźwiękami. Mac zdobył moje uznanie, lecz miałem mu trochę do zarzucenia. Momentami miałem wrażenie, że przez wspomniany klimat sam artysta stawał się zbyt niedbały, na czym ucierpiało kilka kompozycji. Miło mi było odkryć, że Jons zachowali na swojej płycie podobny luz, ale mimo wszystko nie wypuścili kierownicy ze swoich rąk i trzymali się konkretnych zasad.
Pomimo tych podobieństw, Serfs of Today to album bardziej indie rockowy niż popowy ze względu na trochę „agresywniejsze” kompozycje, choć w tym przypadku słowo to wydaje się lekko przesadzone. Płyta charakteryzuje się krótkim czasem trwania, ale jest to bardzo intensywne pół godziny. Na samym początku w Sugarfree nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nagranie rozpoczęło się w środku spontanicznej próby. Pierwszy riff nieco przestrojonej i szorstkiej gitary wprowadza zadziwiająco lekką atmosferę i z całą pewnością stanowi kluczowy element tego numeru. Wokalista przeciąga leniwie nie tylko wersy, on robi to z każdym słowem, co kojarzy mi się z hipisowskimi klimatami, może też ze śpiewem Kevina Parkera. Słowa są na tyle przeciągane, że nie zwracam tu na nie za bardzo uwagi, traktuję je bardziej jako kolejne nuty, co wcale nie oznacza nic złego. Don’t Complain rozleniwia jeszcze bardziej, wznosi wysoko w atmosferę sennych marzeń, co najlepiej sygnalizuje lekki ciekawie wykonany refren. Z kolei z Last Minute wracają porównania, ponieważ to chyba najlepszy numer Maca DeMarco, który nie został przez niego napisany. Przyjazna atmosfera wakacji, w miarę wolne tempo i harmonijna gra trzech gitar z przyspieszeniami perkusji - to wszystko sprawia, że zaczynam się zastanawiać, gdzie uciekło tegoroczne lato i czemu zastąpił je pierwszy śnieg. Last Minute dostaje ode mnie dodatkowe punkty przy porannej herbacie, co chyba zrozumiałe.
Czwartym numerem jest jedyny instrumental na Serfs of Today - Feta Morgana zaczyna się nieco chaotycznie, ale z każdą sekundą staje się coraz lepszy. To krótka zabawa dźwiękiem, interakcja między instrumentami, kilka interesujących muzycznie rozwiązań oraz przemiłe przejścia. Ten utwór można by podzielić na kilka segmentów i obdarować nimi inne piosenki w roli wisienki na torcie, co mówi o nim całkiem sporo. W Orcachief gitary stają się trochę spokojniejsze, w drugiej części zespół dodał parę innych efektów (to chyba sample), ale to trochę za mało, by mnie tym kupić. Utwór na pewno nie psuje odbioru albumu, ale szybko o nim zapominam. Co innego z tytułowym Serfs of Today... i tu robi się trochę ironicznie. Pierwsze „skrzypce” grają tu klawisze, a ich melodia przypomina mi nieco te z telewizyjnych przerywników, które puszczane są późną nocą, aby leciało cokolwiek. Brzmi mało ciekawie, ale wraz z akompaniamentem gitar brzmi niewiarygodnie dobrze, a całość dopełnia spokojny i po raz kolejny leniwy wokal. Urzeka mnie część, w której wokalista śpiewa:
Serfs of today, I don’t care about tomorrow
I got nothing to say and nothing else to ask for
Po tych słowach muzyka zmienia się w zagadkową kompozycję, polegającą bardziej na plumkaniu niż na spójnej kompozycji, ale jak dla mnie Jons wykonali już tutaj, co do nich należało, dlatego wybaczam im odejście od tego fenomenalnego brzmienia w ostatniej minucie.
W ekspresowym tempie dotarliśmy do połowy albumu. Drugą część rozpoczyna kolejny bardziej akustyczny akcent w postaci I Haven’t Learned i niestety nie ma mi nic do zaoferowania, dopóki nie wejdzie w końcową fazę. Śpiew, który przypomina jęczenie w stylu wspominanego do bólu Maca, ładnie współgra z mieszanką gitary akustycznej z elektrycznymi. Chociaż... wiecie co, zostawmy to daleko w tyle i przenieśmy się już do Get Away From The Thing, ponieważ tutaj chłopaki przyspieszają trochę tempo. Szczypta dynamiczności wyszła im na dobre, niemal punkowa szybkość, która potrafi ekscytować. Oczywiście Jons nie byliby sobą, gdyby nie zwolnili, ale ten fajtłapowaty styl na końcu jak najbardziej pasuje i tworzy prosty, ale jakże łatwo przyswajalny kontrast. Niezaprzeczalnie moim numerem jeden drugiej połowy Serfs of Today stał się Other Room. Podkreślę po raz kolejny, swoimi pomysłami Jons nie odkryli niczego, ale mają wielki dar do konstruowania swoich numerów w sposób, aby nie nudzić słuchaczy i zapewnić im krótką, sympatyczną wędrówkę. Other Room to wędrówka z jednego pomieszczenia do drugiego. W tym pierwszym jesteśmy trochę krócej, można go uznać za korytarz - na jego końcu widzimy drzwi, to nas wciąga i chcemy zbadać, co jest po drugiej stronie. W momencie przejścia na nagraniu słychać nawet zawiasy, abyśmy pozbyli się wszelkich złudzeń, po czym gitary utrzymane są przez pewien moment w zawieszeniu, aż dopełni je perkusja. Perkusja daje znak do wejścia wokalu i tutaj mam lekką zagwozdkę - czy Jons mają dwóch wokalistów, czy to jedynie efekt podwojonej ścieżki wokalnej? W każdym razie, uwielbiam go i wracam, kiedy tylko mogę do tego przeciągania wersów przy ciągłej fali ciepłych dźwięków.
Kolejny utwór to Catamaran i zaczynam przy nim dostrzegać pewną właściwość, powtarzany schemat. Otóż tak samo jak w przypadku Orcachief i I Haven't Learned, początek nie rusza mnie właściwie wcale, natomiast wszystkie miłe elementy dostrzegam w drugiej części, bliżej końca numeru. Mógłbym rozważać, co by było, gdyby zespół wyciągnął z tej trójki esencję, ale po co? Serfs of Today ma zbyt dużo odpowiednich zamienników, abym miał się do tego mocno przyczepić. W tej recenzji brakuje jednego słowa, które musi tu paść - „relaks”. Czystym relaksem jest słuchanie Softspot, jego brzmienie kojarzy mi się z pierwszym wakacyjnym porankiem po długim i trudnym roku. Przy okazji, to najdłuższy kawałek na tym albumie, głównie ze względu na końcowy zabieg, polegający na „rozpływaniu się” gitary, która przejmuje rolę zrelaksowanego wokalu. Wydaje mi się, że Last Call For Buss zamykający album nagrany jest bardziej lo-fi od reszty płyty, może było to zamierzone (to dobrze) albo to zwykły odrzut (to trochę gorzej). Nie zmienia to jednak faktu, że to muzyczna reprezentacja pocztówki z wakacji przedstawiającej główne atrakcje Serfs of Today. Do takiej kartki wraca się po pewnym czasie i wspomina, jak dobrze było to przeżyć po raz pierwszy. Pewne wspomnienia pozostają na zawsze, ale chwile ulatują tak szybko, jak odsłuch tego materiału.
Jeśli jeszcze ktoś nie zauważył: zakochałem się w Serfs of Today i nie potrzebowałem na to wiele czasu. Brzmienie Jons to weekendowy poranek plus ulubiona herbata popijana na podwórku w promieniach słońca. Zespół gra luźno, na ogół wolno, z wrażeniem spontaniczności, ale też bardzo sympatycznie. Bardzo polecam tę płytę każdemu, kto potrzebuje relaksu, ale nie może przeznaczyć na to zbyt dużo czasu. Z ciekawości poszukałem na Bandcampie czegoś więcej i odkryłem dwa trochę nowsze utwory grupy. Mam nadzieję, że to nie koniec ich działalności. Kanadyjczycy pozyskali wąskie, ale wierne grono fanów i zasługują na to, aby usłyszało ich więcej osób. Ja już do tego wąskiego grona dołączyłem, a wy? Na koniec wspomnę jeszcze, że cały album jest również dostępny do odsłuchu na YouTubie. Gorąco zachęcam!
Po pierwsze - kim oni w ogóle są? Wiem, że pochodzą Kanady i jest ich czterech, choć wymienianie tu nazwisk mija się z celem, ponieważ nie mam pojęcia, kto gra na jakim instrumencie. Są na Bandcampie, co znacznie pomogło mi ich odkryć. Właśnie tam zawarta jest informacja, że cały materiał nagrany został w domowych warunkach i tak oto mogę zgrabnie przejść do porównań, tak bardzo kochanych przez wielu recenzentów. Jako że skrobnąłem co nieco na temat płyty 2 - wyobraźcie sobie, że Mac DeMarco chce nagrać kolejny album, ale tym razem zaprasza do sesji nagraniowych swoich kumpli, którzy trochę mącą w całym pomyśle. Wydaje mi się, że Serfs of Today na każdym kroku jest porównywany z twórczością Maca i nie mam wyjścia - muszę wsiąść do tego pociągu. Nie sądzę, by krzywdziło to jakoś Kanadyjczyków. W obu przypadkach muzyka nagrywana była w stylu lo-fi oraz charakteryzuje się ciepłymi i leniwymi dźwiękami. Mac zdobył moje uznanie, lecz miałem mu trochę do zarzucenia. Momentami miałem wrażenie, że przez wspomniany klimat sam artysta stawał się zbyt niedbały, na czym ucierpiało kilka kompozycji. Miło mi było odkryć, że Jons zachowali na swojej płycie podobny luz, ale mimo wszystko nie wypuścili kierownicy ze swoich rąk i trzymali się konkretnych zasad.
Pomimo tych podobieństw, Serfs of Today to album bardziej indie rockowy niż popowy ze względu na trochę „agresywniejsze” kompozycje, choć w tym przypadku słowo to wydaje się lekko przesadzone. Płyta charakteryzuje się krótkim czasem trwania, ale jest to bardzo intensywne pół godziny. Na samym początku w Sugarfree nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nagranie rozpoczęło się w środku spontanicznej próby. Pierwszy riff nieco przestrojonej i szorstkiej gitary wprowadza zadziwiająco lekką atmosferę i z całą pewnością stanowi kluczowy element tego numeru. Wokalista przeciąga leniwie nie tylko wersy, on robi to z każdym słowem, co kojarzy mi się z hipisowskimi klimatami, może też ze śpiewem Kevina Parkera. Słowa są na tyle przeciągane, że nie zwracam tu na nie za bardzo uwagi, traktuję je bardziej jako kolejne nuty, co wcale nie oznacza nic złego. Don’t Complain rozleniwia jeszcze bardziej, wznosi wysoko w atmosferę sennych marzeń, co najlepiej sygnalizuje lekki ciekawie wykonany refren. Z kolei z Last Minute wracają porównania, ponieważ to chyba najlepszy numer Maca DeMarco, który nie został przez niego napisany. Przyjazna atmosfera wakacji, w miarę wolne tempo i harmonijna gra trzech gitar z przyspieszeniami perkusji - to wszystko sprawia, że zaczynam się zastanawiać, gdzie uciekło tegoroczne lato i czemu zastąpił je pierwszy śnieg. Last Minute dostaje ode mnie dodatkowe punkty przy porannej herbacie, co chyba zrozumiałe.
Czwartym numerem jest jedyny instrumental na Serfs of Today - Feta Morgana zaczyna się nieco chaotycznie, ale z każdą sekundą staje się coraz lepszy. To krótka zabawa dźwiękiem, interakcja między instrumentami, kilka interesujących muzycznie rozwiązań oraz przemiłe przejścia. Ten utwór można by podzielić na kilka segmentów i obdarować nimi inne piosenki w roli wisienki na torcie, co mówi o nim całkiem sporo. W Orcachief gitary stają się trochę spokojniejsze, w drugiej części zespół dodał parę innych efektów (to chyba sample), ale to trochę za mało, by mnie tym kupić. Utwór na pewno nie psuje odbioru albumu, ale szybko o nim zapominam. Co innego z tytułowym Serfs of Today... i tu robi się trochę ironicznie. Pierwsze „skrzypce” grają tu klawisze, a ich melodia przypomina mi nieco te z telewizyjnych przerywników, które puszczane są późną nocą, aby leciało cokolwiek. Brzmi mało ciekawie, ale wraz z akompaniamentem gitar brzmi niewiarygodnie dobrze, a całość dopełnia spokojny i po raz kolejny leniwy wokal. Urzeka mnie część, w której wokalista śpiewa:
Serfs of today, I don’t care about tomorrow
I got nothing to say and nothing else to ask for
Po tych słowach muzyka zmienia się w zagadkową kompozycję, polegającą bardziej na plumkaniu niż na spójnej kompozycji, ale jak dla mnie Jons wykonali już tutaj, co do nich należało, dlatego wybaczam im odejście od tego fenomenalnego brzmienia w ostatniej minucie.
W ekspresowym tempie dotarliśmy do połowy albumu. Drugą część rozpoczyna kolejny bardziej akustyczny akcent w postaci I Haven’t Learned i niestety nie ma mi nic do zaoferowania, dopóki nie wejdzie w końcową fazę. Śpiew, który przypomina jęczenie w stylu wspominanego do bólu Maca, ładnie współgra z mieszanką gitary akustycznej z elektrycznymi. Chociaż... wiecie co, zostawmy to daleko w tyle i przenieśmy się już do Get Away From The Thing, ponieważ tutaj chłopaki przyspieszają trochę tempo. Szczypta dynamiczności wyszła im na dobre, niemal punkowa szybkość, która potrafi ekscytować. Oczywiście Jons nie byliby sobą, gdyby nie zwolnili, ale ten fajtłapowaty styl na końcu jak najbardziej pasuje i tworzy prosty, ale jakże łatwo przyswajalny kontrast. Niezaprzeczalnie moim numerem jeden drugiej połowy Serfs of Today stał się Other Room. Podkreślę po raz kolejny, swoimi pomysłami Jons nie odkryli niczego, ale mają wielki dar do konstruowania swoich numerów w sposób, aby nie nudzić słuchaczy i zapewnić im krótką, sympatyczną wędrówkę. Other Room to wędrówka z jednego pomieszczenia do drugiego. W tym pierwszym jesteśmy trochę krócej, można go uznać za korytarz - na jego końcu widzimy drzwi, to nas wciąga i chcemy zbadać, co jest po drugiej stronie. W momencie przejścia na nagraniu słychać nawet zawiasy, abyśmy pozbyli się wszelkich złudzeń, po czym gitary utrzymane są przez pewien moment w zawieszeniu, aż dopełni je perkusja. Perkusja daje znak do wejścia wokalu i tutaj mam lekką zagwozdkę - czy Jons mają dwóch wokalistów, czy to jedynie efekt podwojonej ścieżki wokalnej? W każdym razie, uwielbiam go i wracam, kiedy tylko mogę do tego przeciągania wersów przy ciągłej fali ciepłych dźwięków.
Kolejny utwór to Catamaran i zaczynam przy nim dostrzegać pewną właściwość, powtarzany schemat. Otóż tak samo jak w przypadku Orcachief i I Haven't Learned, początek nie rusza mnie właściwie wcale, natomiast wszystkie miłe elementy dostrzegam w drugiej części, bliżej końca numeru. Mógłbym rozważać, co by było, gdyby zespół wyciągnął z tej trójki esencję, ale po co? Serfs of Today ma zbyt dużo odpowiednich zamienników, abym miał się do tego mocno przyczepić. W tej recenzji brakuje jednego słowa, które musi tu paść - „relaks”. Czystym relaksem jest słuchanie Softspot, jego brzmienie kojarzy mi się z pierwszym wakacyjnym porankiem po długim i trudnym roku. Przy okazji, to najdłuższy kawałek na tym albumie, głównie ze względu na końcowy zabieg, polegający na „rozpływaniu się” gitary, która przejmuje rolę zrelaksowanego wokalu. Wydaje mi się, że Last Call For Buss zamykający album nagrany jest bardziej lo-fi od reszty płyty, może było to zamierzone (to dobrze) albo to zwykły odrzut (to trochę gorzej). Nie zmienia to jednak faktu, że to muzyczna reprezentacja pocztówki z wakacji przedstawiającej główne atrakcje Serfs of Today. Do takiej kartki wraca się po pewnym czasie i wspomina, jak dobrze było to przeżyć po raz pierwszy. Pewne wspomnienia pozostają na zawsze, ale chwile ulatują tak szybko, jak odsłuch tego materiału.
Jeśli jeszcze ktoś nie zauważył: zakochałem się w Serfs of Today i nie potrzebowałem na to wiele czasu. Brzmienie Jons to weekendowy poranek plus ulubiona herbata popijana na podwórku w promieniach słońca. Zespół gra luźno, na ogół wolno, z wrażeniem spontaniczności, ale też bardzo sympatycznie. Bardzo polecam tę płytę każdemu, kto potrzebuje relaksu, ale nie może przeznaczyć na to zbyt dużo czasu. Z ciekawości poszukałem na Bandcampie czegoś więcej i odkryłem dwa trochę nowsze utwory grupy. Mam nadzieję, że to nie koniec ich działalności. Kanadyjczycy pozyskali wąskie, ale wierne grono fanów i zasługują na to, aby usłyszało ich więcej osób. Ja już do tego wąskiego grona dołączyłem, a wy? Na koniec wspomnę jeszcze, że cały album jest również dostępny do odsłuchu na YouTubie. Gorąco zachęcam!
Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz