banner 03

sobota, 13 stycznia 2018

Recenzja: Chuck Person - Chuck Person's Eccojams vol. 1






Memy już dawno przestały być nic nie znaczącymi głupotkami. Śmieszne reakcyjne obrazki z tekstami na górze i na dole to jedynie wierzchołek góry lodowej, która rozbija każdy transatlantyk powagi. Tak się składa, że w kręgu moich zainteresowaniach znajduje się przede wszystkim muzyka niepoważna, choć czasem może ona przypominać sztukę wymagającą niebanalnego podejścia. Boję się myśli, że mógłbym być zbyt głupi lub zbyt inteligentny na pewien rodzaj muzyki, bo wydaje mi się, że najważniejsze przy odbiorze są emocje, a nie ocenianie, czy to, co słyszymy, jest na odpowiednim poziomie inteligencji. Pewnie do dziś znajdzie się wielu koneserów, uznających vaporwave za największy muzyczny mem XXI wieku, za pustą parodię ruchu kulturowego. Jako entuzjasta memów chcę jednak podejść do gatunku całkiem poważnie i przyjrzeć się jednemu z rzekomych fundamentów tej internetowej mody.

sobota, 23 grudnia 2017

Recenzja: Carly Rae Jepsen - E·MO·TION








Dzień, w którym nie czuję żadnej winy słuchacza jest dniem, w którym na warsztat biorę Call-Me-Maybe-girl. Może Carly Rae Jepsen nie jest już taka najmłodsza, nawet w 2011 roku okres nastoletni miała już daleko za sobą, ale od wydania jej największego hitu ciągnie się za nią niechlubna plakietka jednego niedojrzałego skoku w muzycznej karierze. Czuję się współwinowajcą.  Po wnikliwej analizie refrenu oszacowałem nie tylko, że Carly nie ma mi nic do zaoferowania, ale że to kolejny rynkowy one hit wonder. Myślicie, że sprawdziłem płytę „Kiss”?  Znowu musiałem sobie przypomnieć ten tytuł, po pięciu latach nawet się do niej nie zbliżyłem, bo jej autorka wywoływała we mnie skojarzenia taniej muzyki, która sprawdzi się tylko na Disney Channel. Tak łatwo jest mi zaszufladkować artystę i automatycznie odrzucać jego kolejne propozycje, ale nie jest to tekst o moim wadliwym guście. No to dlaczego dwa lata temu sięgnąłem po E·MO·TION? Nie pamiętam, naprawdę.

czwartek, 9 listopada 2017

Recenzja: Tyler, the Creator - ̶S̶c̶u̶m̶ ̶F̶u̶c̶k̶ Flower Boy








Przez tyle lat skutecznie udawało mi się ignorować twórczość Tylera. No dobrze, może „ignorować” to za dużo napisane. Kolektyw Odd Future rósł w siłę, jego lider wydawał płyty, ta sama grupa nieoficjalnie się rozeszła, Tyler robił wciąż swoje, a mnie wcale to wszystko nie interesowało. Nie podobała mi się aura, jaką się otaczali; silenie się na kontrowersje czy manifestacja szeroko pojętej niedojrzałości. To wszystko skutecznie mnie odstraszało, mimo że znałem popularne single, od których nie można było uciec. Do dziś postrzegam OF jako modę, która w końcu musiała przeminąć, a jego członkowie stanęli przed wyborem: albo ruszą jakoś ze swoją karierą, albo pozostaną hip hopowymi memami. Niektórzy ruszyli już jakiś czas temu: Frank Ocean, Earl Sweatshirt, The Internet… ale co robi teraz Tyler, the Creator? Czy w 2017 nadal rozrabia, czy zaczyna rozumieć, że ten sam żart nie będzie śmieszył w nieskończoność?

niedziela, 6 sierpnia 2017

Recenzja: Gorillaz - Humanz










Z pełnym przekonaniem mogę wskazać Damona Albarna jako artystę, który zaszczepił we mnie nawyk słuchania muzyki w formie albumów. Choć nie należę do wielbicieli jakiejkolwiek płyty z katalogu Blur, zachwyciłem się jego talentem w tej drugiej grupie. Mam wrażenie, że w założeniu marka Gorillaz wcale nie miała aż tak się rozrosnąć. Ale stało się. Zespół oparty na komiksowej wyobraźni przekonał mnie zwłaszcza krążkiem Demon Days. Ta wielogatunkowa bomba przekonała mnie do jednej prostej reguły: jeśli Gorillaz wydaje album, od razu się na niego piszę. Humanz, pierwszy longplay od siedmiu lat – czekałem, jak mogło być inaczej? Umierałem z ciekawości, w jakim kierunku pójdzie projekt, którego teoretycznie ograniczała jedynie wyobraźnia twórcy. Jak prezentują się Gorillaz w 2017 roku? Ludzko, nawet bardzo.

niedziela, 2 lipca 2017

Recenzja: King Gizzard and the Lizard Wizard - Murder of the Universe









Pięć albumów taki plan na 2017 rok wyjawili muzycy King Gizzard and the Lizard Wizard, co zabrzmiało równie poważnie jak nazwa ich grupy. Ilu już było takich, którzy obiecywali dwa krążki od stycznia do grudnia a okazywało się, że nic z tego? Często nie ufam nawet zapowiedziom pojedynczych albumów, więc jak mam uwierzyć w całą piątkę? Dla mnie King Gizz wyrobili normę już w lutym, wydając Flying Microtonal Banana, gdzie poeksperymentowali z jeszcze niewykorzystanymi przez nich dźwiękami. Mamy półmetek tego roku i dostajemy od australijskiej ekipy Murder of the Universe, drugi krążek z pięciu. A może właśnie dobili do czterech? Najnowsze nagranie przedstawiają w taki sposób, że już nie wiem, w co mam wierzyć.

wtorek, 20 czerwca 2017

Recenzja: Anderson .Paak - Malibu







Znów znajduję się w tym miejscu, znów planuję przeanalizować Malibu. Kiedyś już to robiłem, ale postanowiłem anulować tamtą próbę. Dlaczego? Pisałem recenzję w środku zimy, całkiem surowej jak na te rejony… i czułem, że robię coś niewłaściwego. Wprawdzie muzyka Andersona .Paaka rozgrzewała mnie w te długie wieczory, lecz wciąż brakowało do niej atmosfery. Tak oto wracam, tuż przed rozpoczęciem lata, aby podzielić się krążkiem, który mógłby emitować własne światło. Pojawił się dość przypadkowo - całe szczęście, że dałem szansę ostatniej płycie Dr. Dre.

piątek, 16 czerwca 2017

Recenzja: Danny Brown - XXX









Dualizm osobowości to nic nowego w muzycznym świecie ani na hip hopowej scenie. Posłużmy sie przykładem Eminema: przeciętny fan umie rozpoznać, kiedy wypowiada się Marshall a kiedy robi to Slim. Sięgnijmy do rockowej rzeczywistości, gdzie słuchacze rozróżniają wypowiedzi Vincenta od występów Alice oraz w którym miejscu kończy się codzienność Briana a zaczyna broić Marilyn. To podstawowe przykłady ukazujące świadomość, że za artystyczną kreacją ukrywa się człowiek, którego charakter niekoniecznie łączy się z tym, co widoczne jest na scenie. Wracając do Eminema, nie przypominam sobie, żeby jego charaktery łączyły się na nagraniu w jedną postać. Postrzegałem je zawsze jako inne osoby. Ale jest pewien raper, również z Detroit, który rozdwaja się przed mikrofonem. Różnica polega na tym, że na XXX Danny Brown nieustannie pozostaje sobą.